Nam, w Polsce, z pewnością da rozgrzewkę przed zbliżającymi się milowymi krokami różnymi wyborami. Wprawdzie najważniejsze – parlamentarne i prezydenckie – będą dopiero w końcu roku 2015, ale od czegóż są wybory samorządowe? Albo europejskie?
Politycy najbardziej nawet nienawistni w stosunku do czyhającej na naszą tożsamość narodową Unii z pewnością się przemogą i wezmą udział w grze. A to będzie miało przede wszystkim konsekwencje w postaci gigantycznego wzrostu ilości i skali ekonomicznych obietnic, które będą składane.
Zaczęło się nieźle, bo już w fazie przygotowawczej, padły rządowe obietnice 400 miliardów funduszy unijnych (skądinąd prawdziwe – rzecz tylko w tym, jak je w sposób efektywny wykorzystać?), błyskawicznie przyćmione przez opozycję planem znalezienia biliona złotych na nowe wydatki inwestycyjne (i gdzież się do tego ma nędzne wałęsowskie „100 milionów dla każdego", niesumujące się nawet do połowy tej kwoty?).
Ponieważ badania naukowe dowodzą, że obiecywane kwoty zwykły rosnąć w tempie odwrotnie proporcjonalnym do czasu dzielącego od wyborów – możemy naprawdę się spodziewać, że już pod koniec bieżącego roku nie wystarczy miejsca na zera, nawet jeśli Leszek Balcerowicz powiększy swój licznik długu, wykupując dla „długu obiecanego" całą fasadę Pałacu Kultury. Dotychczasowe doświadczenia uczą wprawdzie, że można się tym aż tak nie przejmować, bo u nas i tak nikt swoich obietnic przedwyborczych nie realizuje, ale kto wie...? W każdym razie finansom publicznym warto się teraz będzie w Polsce bardzo uważnie przyglądać.
Gorzej mają oczywiście Amerykanie, gdzie politycy rzeczywiście zwykli starać się swoje ekonomiczne obietnice brać na serio. W Stanach Zjednoczonych również zaczyna się już przedwyborcza gorączka: najpierw wojna o Kongres w roku 2014, a dwa lata później o Biały Dom.