Tyle mówi wydany przez PWN Uniwersalny Słownik Języka Polskiego pod redakcją prof. Stanisława Dubisza. Politycy i związkowcy wiedzą swoje – dla nich „śmieciowe" ?są wszystkie umowy zapewniające zatrudnienie, które nie są umową o pracę.
„Umowy śmieciowe", a więc – w domyśle gorsze i bezużyteczne. To pełne pogardy określenie, ukute przez związkowców, podchwycił premier Donald Tusk, szukając sposobu na zmniejszenie deficytu w ZUS. Samo uderzenie w umowy o dzieło może dać ?– jak wynika z szacunków „Rzeczpospolitej" – aż 2 mld zł. Właśnie do tego zmierzają plany rządu. Napiętnowanie „przeciwnika" ułatwia mu przeprowadzenie całej operacji.
O ile nie kładłbym się rejtanem, broniąc przed ZUS-em np. dochodów członków rad nadzorczych (zwykle i tak wysokich), o tyle w innych przypadkach masowe uzusowienie może mieć niepożądane skutki. Owszem, zmniejszy zyski wielu właścicieli firm. ?Ale innych postawi ?w trudnej sytuacji. Wiele przedsiębiorstw, a nawet całych branż, bez umów pogardliwie zwanych śmieciowymi nie utrzymałoby się na konkurencyjnym rynku. Jeśli nie zdołają przerzucić kosztów na odbiorców ich usług i towarów, zaczną zwalniać. Bo okaże się, że zamiast np. zatrudniać wielu ochroniarzy, taniej zainwestować w system monitoringu.
Niebywała kariera umów ?o dzieło, zleceń, pracy w ramach samozatrudnienia ?to nic innego jak obniżenie kosztów pracy. Brzmi znajomo? Ten postulat przez lata obiecywały spełnić kolejne ekipy rządowe. Skoro nie potrafiły, firmy wzięły swoje sprawy w swoje ręce. Bez tego nie wygrałyby przetargów. W zamówieniach publicznych – a więc zwykle państwowych czy samorządowych – panuje dyktat najniższej ceny. Skoro ma być najniższa, trzeba koszty ciąć do kości. Aż zaboli.
W ten sposób państwo ?z jednej strony popycha biznes ku obchodzeniu umów o pracę i ZUS-u, ?a z drugiej zamierza teraz firmy i pracowników ?ukarać.