Ten pięciokrotny wzrost w ciągu 15 lat to chyba jeden z największych skoków edukacyjnych w historii świata. W 2010 r. udział kończących studia w całym roczniku młodych ludzi przekroczył już 55 proc.
Ocena tego skoku nie jest jednak jednoznaczna. Według powszechnej opinii wzrost ilościowy został okupiony znacznym pogorszeniem jakości. To w połączeniu ze specyficzną strukturą kształcenia, w której dominowały kierunki niemające bezpośredniego przełożenia na gospodarkę (bo są tanie), sprawiło, że trudno dostrzec wpływ edukacji na unowocześnienie gospodarki. Ale moim zdaniem negatywne oceny są tutaj przesadzone. Postęp techniczny w Polsce jest dość szybki, tyle że ma charakter imitacyjny. Jednak do importu gotowych rozwiązań dostarczanych przez świat także potrzebny jest pewien poziom kwalifikacji.
Skutkiem ubocznym upowszechnienia wykształcenia jest rosnąca frustracja młodzieży z powodu złej sytuacji na rynku pracy; prawie co trzeci absolwent jest bezrobotny.
Jednak w polskim systemie wyższego kształcenia zachodzą zmiany wywołane przez demografię. Liczebność roczników studenckich spadła w ciągu dziesięciu lat o 10 proc. Wciąż maleje też liczba studentów. W ubiegłym roku było ich o ok. 300 tys. mniej (1670 tys.) niż w rekordowym 2006 r. W tym roku liczba studentów wyniesie nieco ponad 1,5 mln, a za dziesięć lat spadnie do 1,25 mln.
Zmianom ilościowym towarzyszy zmiana preferencji studiujących. Na znanym mi uniwersytecie na wydziale fizyki jest 32 profesorów i trzech studentów na pierwszym roku. Na innej uczelni nabór na kierunek filozoficzny (kilkudziesięciu pracowników) był zerowy.