Zapach katastrofy unosi się w powietrzu

Polski rynek pracy cechuje narastająca nierównowaga. Nierównowaga, o której wszyscy wiemy i dawno się do niej przyzwyczailiśmy. Ale czy na pewno zdajemy sobie sprawę z wagi problemu?

Publikacja: 06.02.2015 12:25

Zapach katastrofy unosi się w powietrzu

Zacznijmy od tego co oczywiste, dla wielu widoczne, ale niekoniecznie znajdujące wyraz w statystykach. Na polskiej prowincji nie ma pracy. Ze świecą w ręką szukać miast i miasteczek, w których działa więcej niż jeden czy dwa zakłady produkcyjne. Najlepszym miejscem zatrudnienia są tam urzędy. Innymi słowy to państwo daje pracę małomiasteczkowej Polsce. Drugim nurtem jest handel. Tyle, że ekspansja sieci dyskontów wykańcza mały handel. Tym bardziej, że przy bardzo niskich płacach, mieszkańcy muszą mocno ściskać domowe budżety – nie mają więc sentymentu, gdy dyskont sprzedaje coś taniej niż sąsiedzi w małym sklepie.

Mamy oczywiście trochę wyjątków – np. miasta turystyczne, w których wiele rodzin żyje z tego co zarobi w ciągu 3-4 miesięcy sezonu.

Polska wieś z kolei sprawia wrażenie kompletnie wyludnionej przez pół roku. Wygląda to tak, jakby poza uprawą roli, polscy rolnicy żyli głównie z unijnych dopłat oraz z migracji zarobkowej. W miastach, miasteczkach i na wsi, w oczy rzucają się nowe domy, sprawiające wrażenie, jakby powstały w ciągu ostatnich dziesięciu lat. A dom, jak wiadomo, to jedna z najdroższych życiowych inwestycji. Wiele, jeśli nie większość, z nich staje dzieki euro i funtom zarobionym za saksach.

Młodzi za pracą migrują albo do dużych miast. Często niestety nie polskich. Tam czeka na nich zwykle dość wydrenowany rynek pracy.

Praca, jeśli już jest, coraz częściej dostępna jest na umowach o dzieło, zlecenie czy w zupełnie szarej strefie. Długoterminowa pewność przychodu jest zjawiskiem rzadkim. Każdy kredyt, każda decyzja o dziecku jest obciążona dużym ryzykiem. Ryzykiem biedy.

Tymczasem PKB rośnie w całkiem przyzwoitym tempie - . Na rynku pracy dominuje bowiem pokolenie wyżu demograficznego – od połowy lat 60. – do połowy lat 80. W Polsce pracuje więc więcej osób niż za 20 lat. I więcej niż 10 lat temu. Nie widać tego w statystykach? Migracja i szara strefa wydają się to w dużej mierze wyjaśniać. O zastępowalności pokoleń możemy na dekady zapomnieć.

Kiedy dzieci wyżu pracę porzucą, demografia zdusi nasz wzrost.

Równocześnie mamy do czynienia z ogłaszanymi regularnie masowymi zwolnieniami. W ostatnich miesiącach ogłoszono zwolnienia w górnictwie, zwalnia PKN Orlen, instytucje finansowe, operatorzy telekomunikacyjni, a nawet Biedronka.

Zresztą większość największych pracodawców w kraju jest albo kontrolowana przez państwo, albo przez obcy kapitał. Po środku jest niewiele. Jak pokazuje doświadczenie, nie tylko polskie, państwo nie najlepiej zarządza firmami. Zyski zagranicznych koncernów trafiają z kolei głównie do ich zagranicznych właścicieli. W ten sposób nie buduje się polskiego kapitału prywatnego.

Nawet gdy powstaje, społeczeństwo nie cierpi bogatych Polaków, którzy dają pracę. Mentalnie pozostaliśmy w antysemickiej II Rzeczpospolitej - gdzie przemysł i handel znajdował się głównie w rękach Żydów. Jak pisze Andrzej Leder - prześniliśmy rewolucję, a całe pole symboliczne pozostało prawie bez zmian. Teraz narodowy antysemityzm przenieśliśmy zastępczo na bogatych. Między innymi.

Na dodatek studia nie dają fachu. Absolwenci zarządzania mogą co najwyżej mieć złudzenie, że będą zarządzać innymi, którzy również uczyli się zarządzania. Filozof może łatwiej odkryć sens życia, choć i tak mocno w to wątpię, niż znaleźć pracę w fachu, który praktycznie nie istnieje. Bo filozof swoją wiedzę może co najwyżej przekazywać następnym pokoleniom filozofów. Żyjemy w czasach, gdy jest to co najwyżej hobby po godzinach pracy w sklepie, banku czy w urzędzie.

Mamy więc kraj gospodarki rynkowej, w którym znaczącym dawcą pracy jest państwo, kształcące niepotrzebne zazwyczaj nikomu kadry. Ludzie uciekająco pracy za granicę – tak jak u schyłku PRL-u. To pachnie katastrofą.

Te samo państwo robi niewiele, by zjawiskom na rynku pracy zapobiec. Nie sprawia wrażenia, poza deklaracjami, jak choćby ostatnia minister Kopacz, że ma pomysł jak sobie poradzić z gigantycznym kłopotem strukturalnym. A problem obecny, wydaje się z racji demografii, i tak dużo mniejszy niż ten za 10 lat.

Polska klasa polityczna nie ma pomysłu jak rozwiązać największy polski problem: płonący rynek pracy, bo rzadko bowiem trafiają się w niej jednostki, które chcą problemy rozwiązywać, a nie zbijać polityczny kapitał. A nawet jeśli się znajdą – szybko wykańcza ich system układów, powiązań, szklanych sufitów i nieformalnych porozumień. Polsce potrzeba polityka kamikadze. Inaczej za dekadę 80 proc. społeczeństwa pogrąży się w ubóstwie, a praca na kasie w Biedronce będzie marzeniem, a nie koniecznością.

Zacznijmy od tego co oczywiste, dla wielu widoczne, ale niekoniecznie znajdujące wyraz w statystykach. Na polskiej prowincji nie ma pracy. Ze świecą w ręką szukać miast i miasteczek, w których działa więcej niż jeden czy dwa zakłady produkcyjne. Najlepszym miejscem zatrudnienia są tam urzędy. Innymi słowy to państwo daje pracę małomiasteczkowej Polsce. Drugim nurtem jest handel. Tyle, że ekspansja sieci dyskontów wykańcza mały handel. Tym bardziej, że przy bardzo niskich płacach, mieszkańcy muszą mocno ściskać domowe budżety – nie mają więc sentymentu, gdy dyskont sprzedaje coś taniej niż sąsiedzi w małym sklepie.

Pozostało 86% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację