Zacznijmy od tego co oczywiste, dla wielu widoczne, ale niekoniecznie znajdujące wyraz w statystykach. Na polskiej prowincji nie ma pracy. Ze świecą w ręką szukać miast i miasteczek, w których działa więcej niż jeden czy dwa zakłady produkcyjne. Najlepszym miejscem zatrudnienia są tam urzędy. Innymi słowy to państwo daje pracę małomiasteczkowej Polsce. Drugim nurtem jest handel. Tyle, że ekspansja sieci dyskontów wykańcza mały handel. Tym bardziej, że przy bardzo niskich płacach, mieszkańcy muszą mocno ściskać domowe budżety – nie mają więc sentymentu, gdy dyskont sprzedaje coś taniej niż sąsiedzi w małym sklepie.
Mamy oczywiście trochę wyjątków – np. miasta turystyczne, w których wiele rodzin żyje z tego co zarobi w ciągu 3-4 miesięcy sezonu.
Polska wieś z kolei sprawia wrażenie kompletnie wyludnionej przez pół roku. Wygląda to tak, jakby poza uprawą roli, polscy rolnicy żyli głównie z unijnych dopłat oraz z migracji zarobkowej. W miastach, miasteczkach i na wsi, w oczy rzucają się nowe domy, sprawiające wrażenie, jakby powstały w ciągu ostatnich dziesięciu lat. A dom, jak wiadomo, to jedna z najdroższych życiowych inwestycji. Wiele, jeśli nie większość, z nich staje dzieki euro i funtom zarobionym za saksach.
Młodzi za pracą migrują albo do dużych miast. Często niestety nie polskich. Tam czeka na nich zwykle dość wydrenowany rynek pracy.
Praca, jeśli już jest, coraz częściej dostępna jest na umowach o dzieło, zlecenie czy w zupełnie szarej strefie. Długoterminowa pewność przychodu jest zjawiskiem rzadkim. Każdy kredyt, każda decyzja o dziecku jest obciążona dużym ryzykiem. Ryzykiem biedy.