Tymczasem w Polsce jeszcze kilka miesięcy temu niektórzy przedsiębiorcy musieli wstrzymywać pracę fabryk albo wprowadzać nocne zmiany, bo w godzinach szczytu mieli problem z brakiem prądu. Co chwilę pojawiają się też wyliczenia, ile to będziemy musieli zapłacić – głównie w cenie energii – za dostosowanie się do ambitnej i restrykcyjnej unijnej polityki klimatycznej. To wszystko powoduje, że obawy o przyszłość krajowego przemysłu, zwłaszcza tego najbardziej energochłonnego, są jak najbardziej uzasadnione.
Uzasadnione jest też pytanie, jak do tego doszło, skoro już w 2012 r. prezes Urzędu Regulacji Energetyki zwracał uwagę na możliwy w najbliższych latach niedobór dostępnych rezerw mocy w systemie. Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, wystarczy przypomnieć sobie, jak opornie szły prace nad uruchomieniem inwestycji w nowe bloki węglowe, które dziś są uznawane za inwestycje strategiczne dla kraju. Zamiast uruchomienia zachęt dla inwestorów, by projekty w nowe moce spinały się biznesowo, łatwiejsza była wymiana zarządu Polskiej Grupy Energetycznej, który podawał w wątpliwość opłacalność budowy bloków w Opolu. A i tak obecnie, w obliczu coraz bardziej wymagających norm unijnych, branża energetyczna ze zdwojoną siłą żąda wsparcia inwestycji węglowych.
Trzeba powiedzieć jasno – bezpieczeństwo energetyczne kosztuje, a znalezienie balansu pomiędzy pewnością dostaw a ceną energii nie jest proste. Nowy rząd powinien więc odpowiedzieć sobie na pytania, ile jest w stanie za to bezpieczeństwo zapłacić i co zrobi, by nie dopuścić do zbyt gwałtownego wzrostu cen energii. Konieczne są też decyzje dotyczące docelowego miksu energetycznego. Ostatnie wypowiedzi nowego ministra Krzysztofa Tchórzewskiego nie napawają optymizmem, bo świadczą o tym, że rząd chciałby utrzymać ponad 80-procentowy udział energetyki węglowej w krajowym miksie. Z punktu widzenia Polski jako członka UE wydaje się to i niedorzeczne, i nierealne.