To warunki, delikatnie rzecz ujmując, mało komfortowe.
Tym bardziej że duże zakupy korzystne cenowo są tylko dla tych, którzy potrafią je skrupulatnie, czyli z ołówkiem w ręku (albo Excellem w smartfonie), zaplanować. W innym wypadku część nadprogramowych produktów po prostu wyląduje w koszu. Gorzej zorganizowani muszą też robić przymusowe sklepowe spacery, bo jak w hipermarkecie w dziale napoje ktoś sobie przypomni, że zapomniał wrzucić do koszyka produkt z nabiału, to musi pół kilometra wracać z wózkiem landarą po mały jogurcik.
Rośnie więc rzesza Polaków, którzy uznali, że dużo bardziej komfortowo jest kupować mniejsze ilości produktów w osiedlowych sklepach. I nie mam na myśli tylko hipsterów zaopatrujących się na ekobazarach. Hipermarkety po prostu wychodzą z mody.
Czy to oznacza większe szanse dla polskiego drobnego biznesu, czyli małych indywidualnych sklepikarzy? Niekoniecznie. Duże zagraniczne sieci doskonale wyczuły ten trend i już dostosowują swoją sieć sprzedaży do zmieniających się upodobań polskiej klienteli. Nawet jeśli działają przez małe punkty (często franczyzowe), wciąż są bardziej konkurencyjne cenowo od małych rodzinnych sklepów. Tym bardziej że w Polsce nie jest w stanie się przebić model nowoczesnej lokalnej spółdzielczości, np. poprzez wspólne organizowanie dostaw świeżych i zdrowych towarów od konkretnych rolników (zamiast żywności niewiadomego pochodzenia z hurtowych giełd). A jak się nie da konkurować ceną, trzeba postawić na jakość.