Na razie mrozi się w lodówce w oczekiwaniu na dane o kolejnym miesiącu boomu zakupowego, który zaczął się tej wiosny. Z napływających informacji wynika, że Polacy zasileni przelewami od państwa w ramach programu 500+ ruszyli szeroką ławą do sklepów.

Szczególnie chętnie odwiedzają galerie handlowe, które jeszcze w niedalekiej przeszłości przeżywały stagnację. Zyskują też sklepy z AGD, przy czym sumy tam wydawane są wyższe, niż wynikałoby z liczby sprzedawanego sprzętu. Oznacza to, że konsumenci kupują sprzęt droższy, rośnie zatem akceptacja dla wyższych cen. Jeśli to przyzwolenie konsumentów rozszerzy się na zakupy żywności, która wielekroć więcej waży w koszyku Polaka branym pod uwagę przez GUS przy liczeniu wskaźnika cen, sprzyjać to będzie wyjściu z trwającego już niemal dwa lata okresu deflacji, czyli spadku cen.

Sama skłonność konsumentów do wyższych wydatków jest warunkiem sprzyjającym, ale oczywiście niewystarczającym do uruchomienia inflacyjnej reakcji łańcuchowej. Tym impulsem stanie się wprowadzenie podatku obrotowego w handlu, nad którym w pocie czoła już kolejny miesiąc pracuje Ministerstwo Finansów.

Obciążone nowym haraczem sieci sklepów będą chciały sobie nowy podatek zrekompensować, z jednej strony próbując podnieść ceny płacone przez klientów, z drugiej ścinając koszty dostaw od producentów. Marże dostawców są już na tyle małe, że sieciom nie da się z nich wiele wycisnąć. Wycisną więc z klientów, którzy w ramach 500+ otrzymują wsparcie od państwa 23 mld zł rocznie. Otrzymując te pieniądze, bez większego oporu zaakceptują logikę „jest podatek, jest podwyżka".

W ten oto sposób uruchomiony właśnie program 500+ może przyczynić się nie tyle do poprawy sytuacji demograficznej (wpływu kupna droższej lodówki czy marchewki na prokreację nie da się udowodnić), ile do wskrzeszenia inflacji. Nowy prezes NBP i nowa Rada Polityki Pieniężnej, dla których teraz deflacja jest problemem, będą w tej sytuacji mieli ułatwione zadanie.