Nie są zresztą pierwsi – podobne zjawisko jest znane w USA jako reshoring (przeciwieństwo offshoringu, czyli wyprowadzania produkcji za granicę). Dzięki niemu w pięć lat wróciło do Stanów 22 tys. miejsc pracy, przyznajmy – niewiele w porównaniu z ponad 2 mln, jakie odpłynęły do Chin po 2001 r. Wpisał się w trend reshoringu np. handlowy gigant Walmart, zamawiając innowacyjne żarówki w fabrykach GE. Z Państwa Środka do Stanów przenoszą się nawet przedsiębiorcy... chińscy: magazyn „Fortune" opisał niedawno, jak to firma Fuyao Glass zainwestowała w USA 1 mld dol., m.in. w wytwórnię szkła w dawnej montowni GM na przedmieściach Dayton w stanie Ohio.

Do przenosin z Chin skłaniają firmy przede wszystkim koszty pracy. Okazuje się, że ocean taniej siły roboczej się wyczerpuje. Tylko w latach 2014–2016 koszty pracy za Wielkim Murem skoczyły o 20 proc. To często stawia pod znakiem zapytania opłacalność produkcji, zwłaszcza gdy doliczyć wysokie koszty frachtu.

Szycie taniej masówki odzieżowej wynosi się do Wietnamu czy Bangladeszu, ale drogich markowych ubrań – także do naszej części Europy. I nie tylko ubrań. Wracają te produkty, w przypadku których – jak w szybko zmieniającej się modzie – czas dostawy ma kluczowe znaczenie. Bo choć transport lotniczy jest szybki (do trzech dni), to drogi, a kontenerowce są w podróży półtora miesiąca, pociągi zaś dwa tygodnie. Za długo, by szybko zmieniać specyfikacje produktów i modyfikować zamówienia – a przecież specjaliści od organizacji produkcji wieszczą już, że w przyszłości wytwarzać się będzie towary pod konkretnego klienta, tak jak dziś czynią fabryki aut.

Wszystko to sprzyjać będzie reshoringowi do Europy. Ale uwaga, nie mamy gwarancji, że produkcja wróci akurat do naszego kraju. Jeśli przesadzimy z apetytami płacowymi, może trafić do bardziej konkurencyjnej pod tym względem Rumunii albo nawet na Białoruś.