Oznacza to, że jeśli przegapi właściwy moment na podwyżkę stóp procentowych, gospodarka rozgrzeje się nadmiernie, a inflacja wymknie spod kontroli. W efekcie zakrapiana zbyt tanim kredytem fala koniunktury zakończy się dla wszystkich załamaniem i bolesnym kacem.
W Polsce Rada Polityki Pieniężnej (RPP) wazy z ponczem długo jeszcze zabierać nie zamierza. A najwyższy czas o tym pomyśleć, skoro gospodarka pędzi i inflacja dziarskim krokiem zmierza do 2,5-proc. celu założonego przez NBP. I nie ma gwarancji, że się na tym poziomie zatrzyma, bo presja na wzrost cen jest naprawdę duża.
We wrześniu inflacja sięgnęła już 2,2 proc., choć ledwie rok temu ceny spadały i mieliśmy deflację. Ta pojawiła się w Polsce w lipcu 2014 r. i spakowała manatki dopiero w październiku 2016 r. Uśpiła naszą czujność. Niemal zapomnieliśmy o ryzyku inflacji – tym bardziej że na świecie, wbrew podręcznikowym zasadom, ceny nie wystrzeliły, mimo zalania rynków przez największe banki centralne dodrukowanym pieniądzem.
Inflacja na świecie nie szaleje dzięki opluwanej przez wielu globalizacji. Gigantyczna fabryka, jaką są kraje Azji Południowo-Wschodniej, nadąża za rosnącym popytem, więc dodrukowany pieniądz, zamiast podbijać ceny towarów konsumpcyjnych, nakręca kursy na rynkach finansowych i nadmuchuje bańki na rynkach nieruchomości.
W Polsce koniunkturę mocno rozgrzały rekordowo niskie, będące ostatnio realnie poniżej zera stopy procentowe NBP. Gospodarka przyspiesza już w tempie ponad 4 proc. rocznie. Nikt jeszcze nie mówi o przegrzaniu, bo gdzie jej tam do 6–7-proc. wzrostu w przedkryzysowych latach 2006–2007. Ale dramatyczne braki na rynku pracy sprawiają, że sytuacja jest inna niż wtedy. Płace w sektorze przedsiębiorstw wystrzeliły najmocniej od stycznia 2012 r. Firmy wliczają sobie ten wzrost kosztów w ceny wyrobów gotowych, które rosną najszybciej od sześciu lat. Wątpię, by handel nie przerzucił tak znacznych podwyżek na konsumentów.