Dziś obchodzimy Światowy Dzień Walki z Rakiem. Dla wielu ten dzień będzie pewnie jak każdy inny, ale nie dla tych, którzy chorowali bądź zmagają się z rakiem. Pani jest już zdrowa. Co pani czuła, gdy dowiedziała się o chorobie?
Krystyna Kofta, pisarka, plastyczka, felietonistka:
Po pierwsze, byłam wściekła na siebie, że się nie badałam, nie robiłam mammografii, że choruję na własne życzenie. Popełniłam błąd, jaki często robią ludzie, którzy uważają, że jeśli nie boli, to wszystko jest w porządku. Tu uwaga: rak nie boli! Dlatego jest taki groźny. Po drugie, byłam zdeterminowana, żeby walczyć o swoje życie. Pamiętam, że na początku brakowało mi rzetelnej informacji o chorobie. Dowiedziałam się od pani doktor, jakie mam szanse oraz możliwości: że mogę mieć operację oszczędzającą albo całkowitą. Po rodzinnej naradzie zdecydowałam się na całkowitą, bo guz był duży. Odłożone na czarną godzinę pieniądze przeznaczyłam na mastektomię. Pewnie gdybym czekała na operację zgodnie z miejscem na liście oczekujących, dziś bym nie pisała tych słów.
Czego najbardziej potrzeba choremu, gdy dowiaduje się, że ma raka?
Wsparcia bliskich i rzetelnej informacji lekarskiej. To pierwsze dostałam od męża, syna, przyjaciół i czytelniczek, które pisały, że będą się regularnie badać. O to drugie było trudno. Byłam leczona zgodnie z systemem amerykańskim, gdy my, pacjentki, czytałyśmy o tym, jak to działa w Ameryce, śmiałyśmy się przez łzy. Stały kontakt z lekarzem? U nas miały go wyjątki. Pełna informacja o tym, co nas czeka? O skutkach chemioterapii? To było nieosiągalne. Pomagał Internet. Działała też giełda pacjentek, ale nie zawsze informacje tam uzyskane były prawdziwe.