Czasem chodzi o jakieś świadczenie na rzecz wspólnoty mieszkaniowej, drobne z punktu widzenia inwestora milionowej budowli, ale znaczące z punktu widzenia mieszkańców bloku obok. Deweloper, chcąc „zachować dobre stosunki sąsiedzkie", czyli uniknąć protestów zatrzymania budowy, decyduje się na odnowienie elewacji w budynku obok, wymianę okien czy maluje sąsiadom klatki schodowe.

To wydatek mniejszy niż zatrzymanie inwestycji. Na rynku są jednak kancelarie i stowarzyszenia, które oczekują znacznie więcej: wpłaty na konto. Protestującym „ekologom" płaciły nawet wielkie firmy: np. głośna była sprawa centrum handlowego Arkadia w Warszawie, które przekazało „ekologom" darowiznę.

Także znany deweloper na rynku mieszkaniowym Dom Development uległ szantażowi, choć potem wycofał się i sprawa trafiła do sądu. Inwestor pechowej Złotej 44 tłumaczył jakiś czas temu, że jego kłopoty są wynikiem sporów sąsiedzkich i zatrzymania przez nich budowy.

Przypadki można mnożyć. Nie tylko w dużych miastach, ale także na prowincji. Np. na wsi indywidualny inwestor budujący dom musi płacić sąsiadowi 1 tys. zł za to, żeby ten wpuścił pracownika elektrowni na swą działkę, gdzie stoi słup, bo bez tego przyłącza nie będzie.

Ulegać szantażowi dla świętego spokoju? A może sąsiedzi mają prawo oczekiwać rekompensaty za zmianę otoczenia? Zapraszamy do udziału w sondzie ?na rp.pl/nieruchomosci