W inwestowanie na rynku nieruchomości 40-letni dziś menedżer wysokiego szczebla światowej korporacji rozpoczął jakieś dziesięć lat temu. W ciągu dekady wraz z żoną dorobił się (częściowo na kredyt) 500 metrów kwadratowych mieszkań i domów. Rodzina z dwójką dzieci zajmuje 200 metrów, resztę wynajmuje.
Wszystkie nieruchomości znajdują się w stolicy. Teraz przyszedł czas na mniejsze miasta, gdzie inwestorzy – wciąż pracujący zawodowo – zamierzają szukać okazji. Zamiast kolejnego lokalu w stolicy wolą kupić dwa w małopolskim albo podkarpackim miasteczku, gdzie na metr mieszkania wystarczy 2,5–3 tys. zł.
Pomysł nie wydaje się zły. Ale sama niska cena to nie wszystko. Jeśli w miejscowości lub na jej przedmieściach nie ma dużego zakładu pracy, uczelni, a młodzi uciekają do większych miast, inwestycja jest bardzo ryzykowna. Dużo bezpieczniejszy jest zakup lokalu w dużym mieście. I to wcale nie musi być superdrogie centrum, ale dużo tańsze obrzeża, gdzie mieszkań na wynajem szukają młode rodziny na dorobku, robotnicy i studenci liczący każdy grosz. Jak pisaliśmy niedawno na łamach „Rzeczpospolitej", publikując ranking platformy Rentier.io, na warszawskiej Białołęce można zarobić więcej niż w Śródmieściu.
Rynek nieruchomości wciąż kwitnie. Najlepsze lokale znikają z oferty błyskawicznie. Ale hossa nie może trwać w nieskończoność. Miniony rok deweloperzy zamknęli bardzo dobrymi, ale już nie rekordowymi, wynikami sprzedaży. Wiele spółek spuszcza z tonu, wycofując się z zapowiedzi sprzedaży 3 czy 4 tys. mieszkań.
Dom Development w 2018 roku sprzedał 3,6 tys. lokali. Dużo, ale o 9,4 proc. mniej niż w rekordowym 2017 roku. Atal zanotował 13,2-proc. spadek, Vantage Development – 20,3-proc., LC Corp – 15,7-proc.