Choć trudno w to uwierzyć, są dziś firmy, które wymagają od klientów wpłaty 60 procent ceny mieszkania na samym początku budowy. Klient ma więc powierzyć 160 tys. zł – jak relacjonowała nasza czytelniczka – mało znanej na rynku spółce, która dopiero zaczęła inwestycję.
Nasuwa się pytanie: kto jest bardziej naiwny – klient, który przyjmuje taką propozycję, czy deweloper, który ją składa, wierząc, że mu się uda?
Jeśli chodzi o ryzyko, to nie ma wątpliwości, kto ryzykuje bardziej. Bo czy bezpiecznie jest oddać firmie bez doświadczenia 160 tys. zł, gdy niemal cały blok czeka na chętnych, którzy kupią w nim mieszkania?
Do tego umowa o budowę lokalu miała być zawarta w zwykłej formie, nie notarialnej. Nie brakowało w niej też klauzul zakwestionowanych przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, a np. termin zakończenia budowy mógł zostać bezkarnie przesunięty przez inwestora, gdyby się okazało, że nadzór budowlany będzie wymagał od niego dodatkowych prac czy też dostawcy mediów nie zdążą na czas z przyłączami.
Nie zamierzam z góry podejrzewać dewelopera o złą wolę, o chęć ucieczki z pieniędzmi klientów. Niepokoi mnie jednak, że firma o kapitale zakładowym 50 tys. zł decyduje się na tak wczesnym etapie budowy osiedla wziąć od klienta 160 tys. zł. A co będzie, jeśli nie uda się jej wybudować osiedla, bo nie nazbiera wystarczająco wielu chętnych, aby budowa mogła być kontynuowana? Nie wierzę, że w takiej sytuacji – gdy brak przedsprzedaży – jakiś bank zostanie wybawcą i pożyczy na dokończenie osiedla, na które nie ma chętnych. Tym bardziej, że obok czekają gotowe mieszkania w podobnej cenie.