Mimo wzrostu cen w I kwartale padł rekord sprzedaży mieszkań w sześciu największych aglomeracjach, a dane GUS za kwiecień mówią o wciąż wysokiej aktywności deweloperów w zakresie rozpoczynanych inwestycji i uzyskiwanych pozwoleń. Kredyty hipoteczne płyną na rynek szerokim strumieniem, ludzie lokują w mieszkaniach oszczędności. Czy nie jest zbyt gorąco?
Myślę, że na bieżącą sytuację nałożyło się kilka czynników. Oczywiście, mamy wciąż rekordowo niskie stopy procentowe, co przekłada się na bardzo słabe oprocentowanie depozytów i niskie oprocentowanie kredytów, mamy również dobre dane z rynku pracy i rosnący optymizm Polaków. Dodatkowo rynek ma po prostu sporo do nadrobienia. Za nami rok, który dla wielu był stracony. Wiele osób nie kupiło mieszkania, choć w normalnych warunkach by to zrobiło – problemem było zaostrzenie polityki przyznawania kredytów przez banki. Ta polityka dość szybko została złagodzona, a takim przełomowym momentem było wyjście przez dwa największe banki na rynek z ofertą pożyczek z 10-proc. wkładem własnym. Od tego momentu widać wzrost popytu, większą liczbę składanych wniosków kredytowych, co przekłada się na obecne dane o udzielonych pożyczkach.
Nie jest tak, że banki rozdają pieniądze lekką ręką, wciąż średnio trzy na dziesięć wniosków odrzucają, ich polityka wydaje się racjonalna.
Spodziewamy się, że trzecia fala pandemii była już ostatnią w tej skali, biorąc pod uwagę szczepienia i to, że wiele osób przechorowało covid. To oznacza dobre perspektywy, jeśli chodzi o zdejmowanie ograniczeń z gospodarki, powrót wielu biznesów do funkcjonowania, wzrost wynagrodzeń. A to pociągnie za sobą poprawę na rynku najmu mieszkań.
Dziś głównym problemem rynku mieszkaniowego nie jest brak popytu, lecz za mała podaż, za mała dostępność lokali. Scenariusze są dwa. Optymalny byłby taki, że deweloperzy będą w stanie uzupełnić ofertę. Gorszy to taki, że nierównowaga będzie się powiększać, co będzie się przekładało na wzrost cen.