Siłą rzeczy w regionach polarnych stosunek do broni jest zupełnie inny niż w Europie: w Tasiilaq sztucer czy śrutowego shotguna można kupić w supermarkecie (ok, tylko tym większym) gdzieś między szczoteczkami do zębów w promocji, a najnowszą dostawą kanap.
Tylko który z ośmiu czy dziesięciu modeli wybrać? Ile sztuk amunicji kupić? Czy ten kaliber da radę zniechęcić polarnego misia przed zawieraniem z nami bliższej znajomości? Kilku lokalnych myśliwych zdążyło w międzyczasie uzupełnić zapasy amunicji, a nawet dobrać nową lunetę, nim myśmy w końcu zdecydowali się na całkiem poręczny sztucer. Nikt z nas dotąd nie kupował broni, więc emocji było sporo. Ale największym zdziwieniem było to, że przy kasie nikt nie poprosił nawet o pokazanie paszportu.!
Kiedy sztucer został już zaształowany głęboko w kapitańskiej kabinie — w końcu to nie zabawka, trzeba oddać go pod opiekę najbardziej odpowiedzialnej osoby na pokładzie -zajęliśmy się poszukiwaniem mięsa na grilla. Karkówka występowała tylko w wersji mrożonej, za to przed sklepem, wprost z kartonowego straganu sprzedawano — świeże mięso wieloryba! Czyli plotka, którą od rana powtarzano w miasteczku, że wczoraj ktoś upolował dwa wieloryby, zmaterializowała się w sposób bardzo dosłowny. I znów dysonans — trudno oburzać się na miejscowe zwyczaje, ale polować na wieloryb? No i czy wypada kupić takie steki — na spróbowanie? W końcu życia zwierzakowi nie wrócimy, a jedyny sens takiego polowania jest wtedy, gdy mięso rzeczywiście zostanie zużyte do cna.
Największym wyzwaniem było zatankowanie wody. Kierownik stacji paliw zdecydowanie odradził nam zatankowanie wody z kranu przy nabrzeżu statkowym. Troszkę było to dla nas niezrozumiałe (po co woda na nabrzeżu, której nie można nalać do zbiornika), ale woleliśmy nie ryzykować. Tylko co dalej? W żadnym z dwóch sklepów nie widzieliśmy pięciolitrowych butelek z wodą, a mineralną po 19 koron za litr raczej nie będziemy napełniać zbiornika...
Z kłopotu wybawił nas Hans — operator portowego dźwigu (dźwig niewielki, do 25 ton, Barlovento by nie podniósł — ale do przestawiania kontenerów w sam raz). Hans, mimo że ma duńskie imię, jest rodowitym Grenlandczykiem, bardzo dumnym z tego, że pochodzi właśnie ze Wschodniej Grenlandii. Mieszka w szarym domku tuż przy kotwicowisku, więc w zasadzie jesteśmy sąsiadami. Hans zaoferował nam, że jeśli znajdziemy jakieś bańki na wodę, możemy napełnić je u niego w mieszkaniu. Cudownie!
Turystyczne, składane, pięciolitrowe baniaki znalazły się w tutejszym supermarkecie — leżały miedzy woblerami na dorsza, a moskitierami przeciw komarom (ten sklep jest po prostu genialny!). Kupiliśmy ich dwanaście. W sam raz, żeby pięcioma kursami pontonem przywieźć na jacht 300 litrów wody — a na 300 litrach można już naprawdę daleko dopłynąć! Tym bardziej że nasze zbiorniki wcale nie były aż tak puste, jak się nam wydawało.