Kiedy w połowie XX wieku na rynku pojawił się pierwszy lek antydepresyjny, jego producent nie wierzył, że przyniesie duże zyski. Wydawało się wówczas, że grupa potencjalnych nabywców nie jest duża. Tymczasem z początkiem nowego wieku tylko w Stanach Zjednoczonych rynek leków na zły nastrój miał wartość 7 mld dolarów. Wcześniej, w latach 1987 – 1998, liczba osób stosujących antydepresanty wzrosła trzykrotnie.
Pojawienie się możliwości leczenia chorobliwego smutku sprawiło, że stał się on stanem niepożądanym. Tym samym wpadanie w dołki psychiczne zaczęło być równoznaczne z poniesieniem życiowej klęski.
Dzisiaj rośnie liczba psychiatrów i psychologów, którzy wzywają do opamiętania. Ostrzegają przed tendencją leczenia antydepresantami zwykłego stanu przygnębienia. A przecież – jak przekonują – on też jest człowiekowi do życia potrzebny.
– Jeśli coś jest głęboko zakorzenione w naszej naturze, to widocznie ma sens. W przeciwnym razie w drodze ewolucji byśmy tę cechę utracili – uważa Jerome Wakefield, profesor nauk społecznych na Uniwersytecie w Nowym Jorku, współautor książki pt. "Utrata smutku. W jaki sposób psychiatria przeobraziła przygnębienie w zaburzenie depresyjne".
Innymi słowy, to właściwość pożądana z ewolucyjnego punktu widzenia. Według jednej z teorii wykształciła się jako istotny element ludzkiej strategii samoobrony. W końcu okazywanie przygnębienia jest dobrze widziane także u innych ssaków naczelnych. Szympans, który nie usunie się w cień, po tym jak zostanie zdominowany w stadzie przez innego samca, może narazić się na niebezpieczeństwo ze strony swojego byłego konkurenta.