Bitwa pod Gravelines przekreśliła zarówno plany inwazyjne Hiszpanów, jak i możliwość wycofania się tą samą drogą ze względu na brak amunicji i przeciwne wiatry. Medina Sidonia podjął decyzję o powrocie do kraju wokół Wysp Brytyjskich i Orkadów. Okazała się ona fatalna w skutkach, choć Anglicy, którzy płynęli w trop za Armadą jedynie do przylądka Firth of Forth w Szkocji, zaprzestali ataków, odczuwając również bardzo dotkliwie brak amunicji i krańcowe wyczerpanie. Uszkodzone, porozbijane w starciach okręty hiszpańskie zaczęły tonąć podczas sztormów, wpływać na mielizny i rozbijać się o nieznane ich nawigatorom brzegi. U wybrzeży Irlandii zatonęło 25 okrętów. Galeas „Girona” mający na pokładzie 1300 ludzi, głównie rozbitków z innych jednostek, poszedł niemal ze wszystkimi na dno. Straszliwy bywał los rozbitków, którzy dostali się na brzeg. Ginęli z rąk Anglików, a czasem także swych religijnych pobratymców Szkotów i Irlandczyków. Bywało, że poddawano ich najbardziej wymyślnym torturom.
Wziętą do niewoli załogę okrętu „Nuestra Senora del Secorro”, który szukał schronienia u wybrzeży irlandzkiego hrabstwa Kerry, żona miejscowego szeryfa lady Margaret Denny kazała powiesić, ponieważ „nie było gdzie ich trzymać”. Równie bezwzględnie obeszli się Anglicy z trzystoma hiszpańskimi jeńcami w Galway: zamordowano ich z zimną krwią i pozostawiono by ich zwłoki na pastwę losu, gdyby nie irlandzkie kobiety, które zajęły się pochówkiem. To właśnie prości Irlandczycy oraz Szkoci byli jedyną nadzieją rozbitków na przeżycie. Lord gubernator
Irlandii napisał, że „miejscowa ludność tak ratuje i ukrywa (Hiszpanów), że wytępienie ich będzie wymagało długiego czasu i wielu trudów”.
Do zbawczych portów na Półwyspie Iberyjskim dotarło zaledwie 65 okrętów, głównie galeony. W końcu września do Santander dopłynął okręt flagowy Mediny Sidonii „San Martin”. Na jego pokładzie zmarło niemal 200 ludzi, a dumnie prezentujący się niegdyś żaglowiec wyglądał niczym widmo. Książę powrócił z wyprawy w stanie przypominającym jego nieszczęsną flotę
– dyzenteria i gorączka zmieniły go w żywy szkielet. Z pokładu został zniesiony na noszach. Dopiero po kilku miesiącach wykurował się na tyle, że mógł normalnie chodzić i wsiadać na konia. W powszechnej opinii był odpowiedzialny za klęskę Niezwyciężonej Armady i nikt nie zastanawiał się, jak wiele okrętów uratował mimo ekstremalnie niesprzyjających warunków.
Z Santander przesłał władcy raport, w którym znalazło się zdanie: „Bóg rozstrzygnął bieg rzeczy inaczej niż byśmy sobie tego życzyli”.
Bilans strat Hiszpanów był porażający. Niezwyciężona Armada utraciła 59 okrętów, z czego jedynie pięć w walce. Zginęło ok. 20 tys. marynarzy i żołnierzy. Liczba ta miała się jeszcze powiększyć o setki zmarłych z powodu wycieńczenia i ran (w październiku wyzionął ducha wyczerpany trudami wyprawy Juan Martinez de Recalde). Na tym tle straty Anglików były zdumiewająco niskie: kilka statków wykorzystanych jako brandery i mniej niż 100 zabitych i rannych (kilka tysięcy zmarło jednak rychło z chorób i wyczerpania).
Królewska hojność
Filip II przyjął klęskę z godnością. Miał stwierdzić: „Wysłałem moją flotę, aby walczyła z ludźmi, a nie z żywiołami”, i poza jednym wyjątkiem nie ukarał swoich dowódców. Owym ukaranym był Pedro de Valdés, który za oddanie bez walki okrętu Drake’owi pod presją wzburzonej opinii publicznej został na pewien czas wtrącony do więzienia. Poddani arcykatolickiego króla przeżywali katastrofę o wiele mocniej. Jeden z mnichów przebywających u boku monarchy stwierdził, że klęska floty jest nieszczęściem, „nad którym płakać będziemy przez wieki, (...) pozbawiło nas bowiem szacunku i dobrej sławy, jaką cieszyliśmy się dotychczas wśród wojowniczych narodów (...). Wszędzie w Hiszpanii wzbudziło to niezwykłe uczucie (...). Cała prawie przywdziała żałobę (...). Ludzie nie mówili o niczym innym...”.
Elżbieta I natomiast zapomniała o wiernych marynarzach, którzy z takim oddaniem walczyli o jej tron. Wielu rannych i chorych zmarło już na ojczystym brzegu. Mimo to zwycięska Anglia poczuła swoją moc i już wkrótce miała sięgnąć po władztwo na morzach i oceanach. Klęska Niezwyciężonej Armady, choć nie pozbawiła Hiszpanii miana najpotężniejszego europejskiego mocarstwa, stanowiła symboliczny kres jej morskiej potęgi.
Nie chciał tego dostrzec jej ambitny władca. Filip II, pragnąc wziąć odwet na nieugiętych Wyspiarzach i pomścić bolesną porażkę swojej floty, jeszcze kilka razy szykował się do podboju Anglii. We Włoszech złożył zamówienie na 40 nowoczesnych galeonów, które miały stanowić trzon kolejnej armady. Jego plany krzyżowała jednak przyroda lub niespodziewany wypad Anglików. W 1590 roku potężny sztorm zniszczył 70 ze 120 hiszpańskich statków i okrętów zakotwiczonych na Azorach. Kiedy sześć lat później Hiszpanie opanowali Calais i podjęli przygotowania do inwazji, Anglicy, podobnie jak przed dziewięciu laty, wespół z Holendrami zaatakowali Kadyks, gdzie zbierała się nieprzyjacielska flota. Książę Medina Sidonia, jako gubernator prowincji, wydał wówczas heroiczny rozkaz spalenia floty skarbowej, aby w ręce napastników nie dostała się niewyobrażalna suma 20 mln dukatów. Jesienią tego samego roku potężny sztorm w Zatoce Biskajskiej zatopił 25 hisz-pańskich okrętów wchodzących w skład floty admirała Martina de Padilli.
Król nie chciał uznać wyroków opatrzności i kilka miesięcy później wystawił kolejną flotę. Okoliczności mu sprzyjały, gdyż angielskie okręty opuściły kanał La Manche, poszukując wroga w okolicy Azorów. Tym razem armada liczyła 60 okrętów wojennych i 100 transportowców z 14 tysiącami żołnierzy. I znów na straży Albionu stanęła sztormowa aura; hiszpańska flota została rozproszona i nie zdołała wysadzić desantu na angielskich plażach. Filip II zmarł niedługo potem, a żaden z jego następców nie poważył się zaatakować Anglii.
Tekst z dodatku "Bitwy i wyprawy morskie"
z lipca 2010