Testament Herberta

„Heglowskie ukąszenie“ jest piramidalną bzdurą

Publikacja: 06.06.2008 16:02

Testament Herberta

Foto: Rzeczpospolita

Red

Ponad 100 lat temu „Manchester Guardian” tak komentował ukazanie się „Jądra ciemności”: „Bezużyteczną rzeczą byłoby udawać, że czytane to będzie przez większą ilość czytelników”. Nieco wcześniej, po ukazaniu się „Pani Bovary”, dziennik „Le Figaro” oznajmiał światu: „Monsieur Flaubert nie jest pisarzem”.

Sprawa nie jest nowa, skoro Samuel Pepys w swoich dziennikach pod datą 1 marca 1662 roku poczynił taki oto zapis w odniesieniu do lokalnego dramatopisarza: „W teatrze oglądałem dziś wystawioną po raz pierwszy sztukę »Romeo i Julia«. Muszę przyznać, że jest to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek udało mi się oglądać”.

Literatura to nie tylko umiejętność kreowania świata, to także unikalny proces docierania do innego człowieka. Prawie nigdy nie jest on w rękach piszącego. Ba, po latach okazuje się nawet, że nie jest on pod kontrolą przyznających nagrody jurorów. Ani pod kontrolą wydawców.

O wielkości nie zaświadcza także ilość zadrukowanego papieru, czyli wysokość nakładów, a we współczesnym świecie – ilość telewizyjnych wystąpień. Nie zaświadcza cała potężna machina użyta w celu uczynienia kogoś kimś, kim nigdy nie był, nie jest i nie będzie.

Gdzie więc odbywa się ta niewidoczna gołym okiem bitwa o słowo? Jak to się dzieje, że teoria konspiracji mającej wynieść jednych, a innych przemilczeć, co rusz zalega w gruzach, wśród których błąkają się nieświadomi swego losu piszący?

Jak to było naprawdę, że jako młodzieniec rozczytywałem się w poezji Zbigniewa Herberta, kiedy jedna z komentatorek tego, co działo się w krainie wierszy, pisała: „Ta poezja, choć miejscami zajmująca, to pozbawiona jest wzlotów i niespodzianek”.

Wolter, pisząc na temat Hamleta, dochodził do wniosku, że „można przyjąć, iż ów barbarzyński i wulgarny dramat jest dziełem pijanego dzikusa”. Czy miał rację? Tysiąc głosów zakrzyknie: „Nie! Nie miał! Wiemy, kim jest Szekspir!”. Ale czy w jakiś sposób nasza wiedza o Szekspirze nie jest wiedzą po fakcie?

Dochodzę do wniosku, że sprawa nie jest bynajmniej oczywista. Być i doznawać to coś innego od patrzenia na to z odległości i dystansu. I nie chodzi o intelektualne przekomarzanie się. Nie chodzi także zapewne o prawdę, bo ustalenie jej jest niemożliwe. Byłaby to próba budowania domów z odpadków po owocach, które kiedyś miały smak i zapach, a dziś spoczywają na jednym wielkim śmietniku.

Siedzimy przy stole w trójkę. Ja, aspirujący do tego, aby przemienić w formę naszą rozmowę. Mieczysław jest lustratorem wyobraźni tych, którzy niczym średniowieczni rycerze ruszają do boju. Ich kopią jest książka, która w zamyśle ma powiedzieć coś o świecie, w którym żyjemy. Krzysztof to poeta. Już z samej definicji człowiek niebezpieczny. Opowiada o Herbercie. Siedzimy tak w trójkę, U Samsona, pijąc dla rozjaśnienia umysłów wódkę. Rozmawiamy, jak rozmawiają ludzie wolni w wolnym kraju. Niby rzecz normalna, a rarytas, bo pamiętamy inną rzeczywistość. Zaglądamy do świata przez inne okna, ale jest coś wspólnego, co czyni rozmowę czymś wyjątkowym, specjalnym. Co to takiego?

Chodzi o dokument, który z prawnego punktu widzenia nazywamy testamentem. Jest to testament poety. Co ciekawe, testament nigdy nie napisany. A jednak wszyscy go znamy. Jak to się stało? Jak do tego doszło?

Środowisko, które wiedziało o istnieniu testamentu, na gwałt szukało kogoś, kto ten testament mógłby unieważnić. A jeśli już nie unieważnić, to przelicytować. Specjaliści od mieszania ludziom w głowie przystąpili do pracy. Stawka była nie byle jaka. Rząd dusz. Po rebelii, jaką uczyniła trzech pisarzy: Jarosław Marek Rymkiewicz, Marek Nowakowski i Zbigniew Herbert, sprawa zaczęła być poważna. Tak poważna, że poniektórzy zaczęli nawet prognozować prawdziwy renesans literatury. Oprócz tej trójki czuło się na plecach oddech żyjącego jeszcze wówczas w Neapolu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.

Przy najlepszych chęciach zgromadzenie paru uhonorowanych wielkości w obozie panującym nie zapowiadało nic dobrego. Dlaczego? A dlatego, że osioł konia udawać nie może. Wobec wspomnianej trójki, żadna trójka domowego chowu nie wytrzymałaby pola. Rozpoczęto więc działania mające skorygować oddziałujące na psychikę złe skojarzenia. Wytypowano kandydatkę do nagrody, która miała wszystkich przekonać, że świat wartości jest sprawą względną i nie dającą się ująć w ryzy budowane na tradycji i dokonywanych wyborach.

Najniebezpieczniejszy z tamtej trójki wydawał się Zbigniew Herbert. Śmiał się zatroskanemu sprawą towarzystwu w twarz. Przywracał słowu znaczenie, którego moc obudowano cegłą w ciągu 50 lat panującego w kraju totalitaryzmu. Zachowywał się jak człowiek honoru wśród ludzi utytłanych i powtarzających na wszystkie strony, że każdy z nas jakoś kolaborował. Wskazywał paluchem. Mówił już też wcześniej, że rzeczą intelektualisty jest widzieć fakty olśniewająco jasno, jeśli są proste, prosto je nazywać, powiedzieć sobie, że pisać może trzeba, ale niekoniecznie trzeba publikować.

Racja ta dotyka sprawy, którą chciałbym skomentować, mając świadomość, że często to, co dzieje się na obrzeżach kultury, bardziej godne jest uwagi niż medialny poklask czy środowiskowe hierarchie.

Zanim to rozwinę, zmuszony jestem powiedzieć coś o sobie. Nie jestem politykiem. Nie należę i nie należałem do żadnej partii politycznej. Od ponad ćwierć wieku mieszkam w Ameryce, której jestem obywatelem i która z angielskim – czyli rodzajem naszej łaciny – stanowi osobliwe przedłużenie dawnej Rzeczypospolitej. W sprawach czytelniczych gustów nie wypowiadam się, ale nie mogę obojętnie przejść obok zjawisk, które zaważyły kiedyś na mym losie.

Gdy mieszkałem w Polsce, było dla mnie jasne, że żyję w niesuwerennym kraju, rządzonym przez komunistów. W pełnym tego słowa znaczeniu. Tak samo, jak można żyć w kraju rządzonym przez faszystów. Stalinizm był tematem najbardziej drażliwym. Nie wszyscy chcieli na ten temat rozmawiać. Nawet dla niektórych członków opozycji było to tabu. Wykorzystywała to umiejętnie w manipulacji społeczeństwem Służba Bezpieczeństwa.

Zło bywa bezosobowe i banalne. Pisał o tym niegdyś Gustaw Herling-Grudziński. Gdy – co zdarza się nieczęsto – przychodzi okres rozliczeń, winni rozglądają się za przepływającymi po niebie obłokami. Taki okres rzadko zresztą nadchodzi. Norymberga do dzisiaj nie ma odpowiednika w krajach, którymi nie tak jeszcze dawno rządzili komuniści.

Mordercy skrywają swe oblicza w cieniu. Pozostają często latami bezimienni. Taki, powiedzmy, Horst Rippert. Kto o nim słyszał? Staruszek liczący prawie 90 lat. Dobrze odżywiony. Dostaje znakomitą emeryturę. Pod koniec życia przekonano go, że nic mu nie grozi i może powiedzieć, co zrobił. No więc powiedział. Będąc lotnikiem, zastrzelił pewnego pisarza, który też lubił latać. Tym pisarzem był Antoine de Saint-Exupéry.

Horst opowiadał o tym przy piwie swoim kolegom. Przez lata nikt się tym specjalnie nie zainteresował. Dzisiaj wypadałoby go spytać, czy ostrzeliwał także kolumny ludności cywilnej, które tarasowały drogi wkraczającym do Polski oddziałom Wehrmachtu i SS? Ale to pytanie we współczesnych Niemczech byłoby politycznie niepoprawne.

Zygmunt Bauman, opowiadający angielskiej dziennikarce o swym udziale po wojnie w walkach z ludźmi podziemia, utrzymuje, że w obecnym kontekście należy patrzeć na to jak na walkę z destabilizującymi wówczas kraj terrorystami. Może jednak podałby parę nazwisk osób, które wtedy w jego obecności zatłuczono? Albo choćby opisał dla któregoś z kobiecych ilustrowanych magazynów przyjęcie u swej koleżanki z tamtych lat Heleny Wolińskiej? Zbierała się tam przecież u niej śmietanka towarzyska złożona z ludzi kultury i nauki.

Dlaczego o tym wspominam? Bo zbrodnia w kraju rządzonym przez komunistów dokonywała się nie tylko na kulturze, ale także na ludziach. Drukowane słowo sponsorowało uderzenie pałki w więziennej celi. Takie paszkwile jak „Mitologia i realizm” stanowiły polityczny donos afirmujący bezprawie, czy tortury stosowane wobec Kazimierza Moczarskiego, syna dyrektora gimnazjum, do którego uczęszczała przed wojną moja mama.

Mówię o tym nie przypadkiem. Czytam tu dużo. Przeważa klasyka. Steinbeck. Dante. Stendhal. Swift. Marek Aureliusz. Słowem, starzy znajomi. Czytałem ich i w kraju. Pochylając się nad nimi, rodzi się we mnie jednak podejrzenie, że można czytać te same książki i niwelować własną inteligencję, bo powołują się na te lektury także ci, którzy służyli przemocy i sprawie ludzkiego upodlenia. Prezes fundacji Literatura Światowa Wacław Sadkowski jako jeden z wielu obnosi miedziane czoło po ulicach polskich miast.

Teoria „heglowskiego ukąszenia”, wymyślona przez Miłosza, jest piramidalną bzdurą, którą równie serio można by zastosować do pytania: Czy istnieli prawdziwi hitlerowcy (ci z kolei, he, he, „pokąsani” przez Friedricha Nietzschego)? Znaczy hitlerowcy ideowi – jak z nonszalancją mawiało się o ideowych komunistach – którym przypisać można byłoby bliżej niesprecyzowany heroizm.

Nasuwa się także podejrzenie, że wielu ze wspierających komunizm robiło to z powodu niskich pobudek materialnych. Przewodził w tym polski Hollywood, a zastęp tych, którzy mogli spędzać wakacje na francuskiej Riwierze czy w Hiszpanii, był pokaźny.

Jako były doktorant Instytutu Filozofii i Socjologii PAN mogę dorzucić, że oportunistów pełen był też świat nauki. Karierę robił tu nie tylko wspomniany „ideowiec” z okresu ludobójstwa czy Jerzy Wiatr, czyli rzucający się w oczy partyjny hochsztapler, ale także zastęp „ideologów”, którym nieledwie z przydziału nadawano tytuły profesorskie i obsypywano orderami.

Tutaj mała uwaga o przynależności do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Co pewien czas puszczano w obieg informacje, że „ci lub ci, choć należą do partii, to w gruncie rzeczy są lepsi od bezpartyjnych”. Teoria ta wykazywała, że granice współodpowiedzialności są mgliste, a nawet niejasne. W ten sposób komunistyczny przestępca Stefan Żółkiewski, odpowiedzialny za stylistykę manifestu 22 lipca, urastał do roli liberała i człowieka o szerokich horyzontach, a późniejsze zawieszenie go w prawach członka partii przedstawiano jako niezasłużoną szykanę.

Niechże więc raz będzie wyraźnie powiedziane. Należenie do PZPR nie różniło się niczym od przynależności do NSDAP. W NSDAP też byli uczciwi ludzie. Przecież nie wszyscy musieli trudnić się ludobójstwem. Niektórzy mieli zresztą realnej władzy jedynie ciut, ciut! Znam takich, którym czerwienieją uszy na wspomnienie ich przeszłości, ale należą oni wciąż do wyjątków.

Żaden system nie jest dopustem bożym. Jest natomiast tworem ludzi uczestniczących aktywnie w jego budowaniu. Bez nich nie byłoby Hitlera i nie byłoby Stalina. Nie byłoby Gomułki, Breżniewa, Honeckera, Gierka, Andropowa i Jaruzelskiego. Ba! Bez nich nie byłoby Radkiewicza, Berii, Wolfa, Kiszczaka ani nawet Sokorskiego czy Borejszy.

Z historycznego punktu widzenia różnica pomiędzy komunizmem a hitleryzmem polega na tym, że Hitler wojnę przegrał. Co by się jednak stało, gdyby ją wygrał i po jego śmierci przyszedłby czas na polityczne odwilże? Może nawet doczekalibyśmy się w Niemczech „prawdziwego socjalizmu”. Oczywiście już nie tego narodowego, ale tego z „ludzką twarzą”. Twarzą Güntera Grassa zapewniającą z plakatu, że tak naprawdę nie ma różnicy pomiędzy sprawcą zbrodni a ofiarą (pamiętacie takie zapewnienia z prasy już po upadku komunizmu?).

Pokolenie, które zaznało stalinizmu, odchodzi. Proporcjonalnie maleje ilość tych, którzy w ogóle doświadczyli na własnej skórze komunizmu. Schodzą ze świata prokuratorzy z nominacji, sędziowie, oficerowie śledczy, polityczni realizatorzy systemu.

Pisarz mieszkający w kraju nie może tego nie widzieć. Nie może udawać, że wszystko jest w porządku, kiedy wiadomo, że nie jest. Nie może nie wiedzieć, że społeczeństwo, które szczęśliwie ma za sobą totalitaryzm, jeszcze się z niego nie rozliczyło.

Jeden z pisarzy amerykańskich powiedział kiedyś, że w Europie miejsce pisarza w społeczeństwie jest zupełnie różne od tego, jakie zajmuje w swym społeczeństwie pisarz amerykański. W Ameryce pisarz jest przede wszystkim obywatelem, który z takich czy innych powodów trudni się pisaniem.

Herbert był poetą, ale właśnie najważniejsze, że był obywatelem. Jego postawa była postawą obywatela kraju, w którym przez lata szalała przemoc i zdziczenie obyczajów. Kraju, w którym co rusz ktoś wskakiwał na mównicę i przekonywał, że wszystko, co widzimy, ma dwie strony medalu. Że wszystko, co czyni człowiek, jest względne, bo nawet prawdę wymyślił człowiek, więc każdy może ją objawiać.

W Polsce wciąż pokutuje przekonanie, że pisarz jest przewodnikiem narodowej duszy bardziej niż kimś odpowiedzialnym za kształt ulepianej rzeczywistości. Media propagują ten pokraczny „neoromantyzm”, bo jest on walutą wymienialną. Eksploatują tym utwierdzane przez dziesięciolecia nawyki, którym poddają się coraz to pojawiające się na scenie literackie „wielkości”. W tajemniczy sposób wszystkie one nie chcą mieć nic wspólnego z przeszłością. Jest to najlepsza droga do tego, aby nie wiedziały, skąd wzięła się teraźniejszość. Cena za milczenie w pewnych sprawach, okazuje się, nie jest wygórowana.

A przecież pisarz jako obywatel demokratycznego państwa, nie jest istotą bezsilną wobec niesprawiedliwości i zła. I nie musi jak Günter Grass kłamać latami, za cenę popularności i poklasku. Nie musi, bo to on właśnie, kiedy istnieją po temu warunki, władny jest jednym ruchem ręki wywrócić budowane mozolnie przez medialnych czarnoksiężników piramidy z nawozu i mgły.

W polskiej powojennej literaturze pisarzy, którzy mieli kontakt z życiem rozumianym jako złożony mechanizm czasów zaprzeszłych i czasu teraźniejszego, było i jest niewielu. Tacy jak Zofia Kossak-Szczucka to chlubny wyjątek. Jest ich może garstka, ale to oni stanowią zaporę wobec fałszu, jaki wydobywa się z płuc heroicznych budowniczych nowego wspaniałego świata.

Niektóre wypowiedziane tu zdania zaczerpnąłem z listu otwartego napisanego do Zbigniewa Herberta przed 20 laty i przesłanego Jerzemu Giedroyciowi, który odmówił wydrukowania go w „Kulturze”, choć zaproponowałem opatrzyć go notką, że redakcja nie zgadza się z opiniami autora. Giedroyc zapewnił, że kiedy zobaczymy się w Paryżu, wyjaśni dlaczego. Roześmiałem się, co spowodowało zapytanie, co tak mnie śmieszy. Odpowiedziałem, że w Ameryce nauczyłem się nazywać rzeczy po imieniu.

Miesiąc później opublikował go Włodzimierz Olejnik, redaktor naczelny ukazującego się w Londynie „Tygodnia Polskiego”. Przyjaciel ojca, a przed wojną jego student na Uniwersytecie Warszawskim, Gustaw Herling-Grudziński, w rozmowie pogratulował – jak się wyraził – dotknięcia bez rękawiczek sedna sprawy. Będąc wtedy w Monachium, próbowałem, również przez telefon, skontaktować się z mieszkającym w Paryżu Zbigniewem Herbertem. Jego żona Katarzyna, jak lwica broniąca lwiątka – choć przyznała, że list dotarł do nich – za nic nie chciała dopuścić do rozmowy. Dzisiaj zasłoniłaby się pewnie brakiem pamięci w tej sprawie.

Ta rozmowa nie była może konieczna, bo po śmierci Herberta zrozumiałem, że pozostawił on po sobie testament. Testament nigdy niespisany, ale trwalszy od zapisanego słowa. Testament dla tych, którzy wierzą, że literatura polska nie wzięła się z powietrza i kolorowych balonów wypuszczanych w górę ku uciesze gawiedzi. Przypomina on nieco tarota. Każdy może interpretować go na swój sposób. Ważne, że taki testament jest.

Testament, za który wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Szczególnie zaś ci, którzy zajmują się pisaniem. Także pisaniem swych własnych testamentów. Mamy przecież prawie 20 lat wolnej Polski, a chciałoby się z dozą melancholii powiedzieć o Zbigniewie Herbercie za Janem Chryzostomem Paskiem: Occidit anguem, e cuius collo guttae cadentes innumeros genuere colubros (zabił węża, z którego szyi płynące krople krwi zrodziły mnóstwo wężów)!

Henryk Skwarczyński, mieszkający w USA pisarz. W kraju ukazała się m.in. jego literacka autobiografia „Z różą i księżycem w herbie”, a ostatnio powieść „Uczta głupców”. Zaprezentowany tekst jest fragmentem pisanej książki zatytułowanej „Majaki Angusa Mac Og”.

Ponad 100 lat temu „Manchester Guardian” tak komentował ukazanie się „Jądra ciemności”: „Bezużyteczną rzeczą byłoby udawać, że czytane to będzie przez większą ilość czytelników”. Nieco wcześniej, po ukazaniu się „Pani Bovary”, dziennik „Le Figaro” oznajmiał światu: „Monsieur Flaubert nie jest pisarzem”.

Sprawa nie jest nowa, skoro Samuel Pepys w swoich dziennikach pod datą 1 marca 1662 roku poczynił taki oto zapis w odniesieniu do lokalnego dramatopisarza: „W teatrze oglądałem dziś wystawioną po raz pierwszy sztukę »Romeo i Julia«. Muszę przyznać, że jest to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek udało mi się oglądać”.

Pozostało 96% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski