Herbert był poetą, ale właśnie najważniejsze, że był obywatelem. Jego postawa była postawą obywatela kraju, w którym przez lata szalała przemoc i zdziczenie obyczajów. Kraju, w którym co rusz ktoś wskakiwał na mównicę i przekonywał, że wszystko, co widzimy, ma dwie strony medalu. Że wszystko, co czyni człowiek, jest względne, bo nawet prawdę wymyślił człowiek, więc każdy może ją objawiać.
W Polsce wciąż pokutuje przekonanie, że pisarz jest przewodnikiem narodowej duszy bardziej niż kimś odpowiedzialnym za kształt ulepianej rzeczywistości. Media propagują ten pokraczny „neoromantyzm”, bo jest on walutą wymienialną. Eksploatują tym utwierdzane przez dziesięciolecia nawyki, którym poddają się coraz to pojawiające się na scenie literackie „wielkości”. W tajemniczy sposób wszystkie one nie chcą mieć nic wspólnego z przeszłością. Jest to najlepsza droga do tego, aby nie wiedziały, skąd wzięła się teraźniejszość. Cena za milczenie w pewnych sprawach, okazuje się, nie jest wygórowana.
A przecież pisarz jako obywatel demokratycznego państwa, nie jest istotą bezsilną wobec niesprawiedliwości i zła. I nie musi jak Günter Grass kłamać latami, za cenę popularności i poklasku. Nie musi, bo to on właśnie, kiedy istnieją po temu warunki, władny jest jednym ruchem ręki wywrócić budowane mozolnie przez medialnych czarnoksiężników piramidy z nawozu i mgły.
W polskiej powojennej literaturze pisarzy, którzy mieli kontakt z życiem rozumianym jako złożony mechanizm czasów zaprzeszłych i czasu teraźniejszego, było i jest niewielu. Tacy jak Zofia Kossak-Szczucka to chlubny wyjątek. Jest ich może garstka, ale to oni stanowią zaporę wobec fałszu, jaki wydobywa się z płuc heroicznych budowniczych nowego wspaniałego świata.
Niektóre wypowiedziane tu zdania zaczerpnąłem z listu otwartego napisanego do Zbigniewa Herberta przed 20 laty i przesłanego Jerzemu Giedroyciowi, który odmówił wydrukowania go w „Kulturze”, choć zaproponowałem opatrzyć go notką, że redakcja nie zgadza się z opiniami autora. Giedroyc zapewnił, że kiedy zobaczymy się w Paryżu, wyjaśni dlaczego. Roześmiałem się, co spowodowało zapytanie, co tak mnie śmieszy. Odpowiedziałem, że w Ameryce nauczyłem się nazywać rzeczy po imieniu.
Miesiąc później opublikował go Włodzimierz Olejnik, redaktor naczelny ukazującego się w Londynie „Tygodnia Polskiego”. Przyjaciel ojca, a przed wojną jego student na Uniwersytecie Warszawskim, Gustaw Herling-Grudziński, w rozmowie pogratulował – jak się wyraził – dotknięcia bez rękawiczek sedna sprawy. Będąc wtedy w Monachium, próbowałem, również przez telefon, skontaktować się z mieszkającym w Paryżu Zbigniewem Herbertem. Jego żona Katarzyna, jak lwica broniąca lwiątka – choć przyznała, że list dotarł do nich – za nic nie chciała dopuścić do rozmowy. Dzisiaj zasłoniłaby się pewnie brakiem pamięci w tej sprawie.
Ta rozmowa nie była może konieczna, bo po śmierci Herberta zrozumiałem, że pozostawił on po sobie testament. Testament nigdy niespisany, ale trwalszy od zapisanego słowa. Testament dla tych, którzy wierzą, że literatura polska nie wzięła się z powietrza i kolorowych balonów wypuszczanych w górę ku uciesze gawiedzi. Przypomina on nieco tarota. Każdy może interpretować go na swój sposób. Ważne, że taki testament jest.
Testament, za który wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Szczególnie zaś ci, którzy zajmują się pisaniem. Także pisaniem swych własnych testamentów. Mamy przecież prawie 20 lat wolnej Polski, a chciałoby się z dozą melancholii powiedzieć o Zbigniewie Herbercie za Janem Chryzostomem Paskiem: Occidit anguem, e cuius collo guttae cadentes innumeros genuere colubros (zabił węża, z którego szyi płynące krople krwi zrodziły mnóstwo wężów)!
Henryk Skwarczyński, mieszkający w USA pisarz. W kraju ukazała się m.in. jego literacka autobiografia „Z różą i księżycem w herbie”, a ostatnio powieść „Uczta głupców”. Zaprezentowany tekst jest fragmentem pisanej książki zatytułowanej „Majaki Angusa Mac Og”.