Atwood prowokuje. Ma prawie 70 lat, a żarty jej się trzymają. Najwyraźniej ignoruje Nobla, który, jak przepowiadają, lada moment trafi w jej ręce. W „Pani Wyroczni” porzuciła filozoficzno-dramatyczną tonację. Dowiodła, że mocna jest też w komedii.
Prześmieszna książka. Jak poprzednie dzieła kanadyjskiej autorki także udaje pamiętnik. I znów łatwo uwierzyć w mistyfikację. Joan Foster, bohaterka „Pani Wyroczni”, ma wiele cech Atwood i też para się literaturą – produkuje harlequiny. Powieść, którą właśnie ma „na warsztacie”, została wpleciona w akcję „Pani Wyroczni”.
Równolegle rozwijają się dwa wątki: losy Joan – pisane w pierwszej osobie jako retrospekcja wydarzeń – i historia niejakiej Charlotte, heroiny nowego romansu tejże samej Joan. Dwie różne konwencje, obydwie groteskowe.
Ale pod koniec wszystko się miesza, przestawia. Atwood krzyżuje obydwu bohaterkom plany – tej niby-prawdziwej i tej wymyślonej na użytek romansu. Koniec przybiera kształt surrealistycznej komedii pomyłek.
Wszystko zaczyna się od… tuszy. Joan/Margaret w dzieciństwie była gruba. Brak czułości i miłości rekompensowała jedzeniem. Rosło monstrum, które matka posyłała to na balet, to do psychologa. Nie pomogło.