Autor – jeden z najprzenikliwszych polskich umysłów ubiegłego stulecia – nie jest już na szczęście w ojczyźnie anonimowy. Sukcesywnie publikuje się jego literacki dorobek, koleje losu przypomina właśnie eksponowana w warszawskiej Podchorążówce wystawa pt. „Chuligan wolności”, niemniej opus vitae pisarza – „Szkice piórkiem”, dziennik z pobytu w okupowanej Francji, wciąż jedynie aspiruje do miejsca w kanonie naszej literatury.
W 1948 roku Bobkowski opuścił Stary Kontynent zdegustowany postępującą fascynacją francuskich elit komunizmem. W Gwatemali prowadził warsztat modelarski. Pisał od święta. Dlatego dorobek zmarłego w wieku 48 lat na nowotwór mózgu prozaika jest dość skromny.
Listy do matki Stanisławy, mieszkającej w Krakowie i pracującej jako garderobiana w podwawelskim teatrze, powstały na przestrzeni 15 lat (1946 – 1961). Traktują o sprawach przyziemnych, filmie („Bulwar zachodzącego słońca”, ale i jakże prorocza uwaga z roku 1951: „Kino przeszło obecnie do mieszkań pod postacią telewizji. Co światlejsze umysły są raczej pesymistycznie usposobione wobec tego nowego środka ogłupiania”), literaturze. Uwielbiał Celine’a i Flauberta, często powracał do spuścizny Conrada. Ze współczesnych cenił: Greena, Józefa Mackiewicza („to dobry pisarz, zażarty. Jego »Droga donikąd« znakomita”) i... Jana Dobraczyńskiego: „Mam wrażenie, że przy jego bezsprzecznym wielkim talencie (on jest już solidną pozycją w naszej powojennej literaturze) brak mu którejś tam klasy w szkole pisania, a może po prostu zanadto się śpieszy i nie słyszy sam siebie”.
Duże nadzieje wiązał z Markiem Hłaską: „Pisał do mnie – może tutaj przyjedzie. Wielki talent, ale przydałoby mu się odetchnąć trochę od tego wiecznie takiego samego gówna. Bardzo ciekawy chłopak, boję się jednak, żeby – jak to się mówi – nie zmanierował się za szybko”.
Krytycznie oceniał „październikową odwilż” („Tymczasem rozporządzeniem oficjalnym w »Monitorze« zabroniono kolportowania u nas »Kultury« paryskiej. Więc gdzież ten »październik«? Lipa, jak wszystko”) i związane z nią powroty polskich emigrantów: „Stary Melchior szczwany, pojechał, zobaczył, obliczył – teraz wykalkulował, że jednak tam mu się lepiej opłaci, więc wraca. (...) Tu wycyckał, co się dało, prawie rok przesiedział w jakimś ośrodku dla pisarzy w Kalifornii (stypendium czy jakiś fundusz amerykański) – teraz wymiona wyschły, więc fajt. (...) będzie wydawał swoje »Monte Cassino«, ale nie myśl, że oryginalne – nie. Jest w Warszawie taki facecina, Kazimierz Koźniewski, o którym wiadomo, że był wtyczką UB w AK, po prostu kapuś. To wyszło nawet na wierzch. I tenże kapuś będzie teraz robił kieszonkowe wydanie Melchiora, oczywiście łatwo Ci się domyślić, w jakim sosiku”.