Autor miał przodków w Portugalii, Holandii, na Cejlonie. Urodzony 66 lat temu na Sri Lance, przed 47 laty osiadł w Kanadzie, przedtem mieszkał osiem lat w Anglii.
Pisze niewiele, z wieloletnimi przerwami: od 1970 roku raptem pięć powieści, autobiografia, krytyka literacka (w tej dziedzinie debiutował esejem o Leonardzie Cohenie), kilkanaście tomów poezji.
Toteż łapczywie sięgnęłam po „Divisadero”, ostatnie dzieło. Premiera była w Kanadzie dwa lata temu.
Powieść nie umywa się do „Angielskiego pacjenta”, choć autor usiłował zdyskontować tamten „niedomówiony” styl. Tym razem wyszła mu po prostu niespójna, zagmatwana fabuła. Nierówna literacko, pełna pretensji do erudycji. Pęknięta. Jakby w połowie tomu pałeczkę przejęła inna osoba.
Początek olśniewający. Koncentracja wydarzeń, kipiel namiętności, pełnokrwiści bohaterowie. Autor raz pisze w pierwszej osobie, wcielając się w kobietę, to zmienia perspektywę, wraca na stanowisko narratora. Mistrzowsko żongluje czasami, niekiedy zdanie zaczyna w przeszłym, kończy w teraźniejszym. Porównania (po takie sięgnęła amerykańska krytyka) z Faulknerem – jak najbardziej uzasadnione. Rzecz dzieje się z dala od zgiełku, na głębokiej kalifornijskiej prowincji. Ranczo Petaluma, na scenie zaledwie cztery osoby: owdowiały farmer, jego biologiczna córka Anna i Claire, córka adoptowana, rówieśniczka prawdziwej. No i ten czwarty, Coop. Przygarnięty sierota, chłopak do wszystkiego, nieco starszy od dziewczynek. Obie się w nim durzą. Wygrywa ta pierwsza – traci z nim cnotę. Na pohybel siostrze, przeciwko ojcu, na przekór rodzinnym więzom. Zdrada, która ma straszne konsekwencje.