Burza słów przed ciszą

Tadeusz Konwicki milczy od 13 lat. Niedawno jednak ukazała się nowa książka sygnowana jego nazwiskiem – „Wiatr i pył” – z której jeden felieton publikujemy poniżej. Spotkanie z autorem już dziś.

Publikacja: 10.02.2009 14:01

Tadeusza Konwickiego uwielbiają czytelnicy, wciąż jest też laureatem licznych nagród. W ostatnich la

Tadeusza Konwickiego uwielbiają czytelnicy, wciąż jest też laureatem licznych nagród. W ostatnich latach otrzymał m.in. laur „Dzieło Życia” oraz Nagrodę Literacką Miasta Stołecznego Warszawy

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys

Konwicki ma wypróbowany sposób na ucinanie pytań o przyczyny twórczego milczenia. – Skoro wszyscy piszą, to ja nie muszę – odpowiada w takich sytuacjach. Cóż, „Wiatr i pył” trafił do księgarni zaledwie miesiąc temu, a dziś można go w nich odnaleźć jedynie z największym trudem. A to oznacza, że pisarz niekoniecznie ma rację.

Książka nie jest oczywiście nową powieścią autora „Małej apokalipsy”. To wybór kilkudziesięciu tekstów, które napisał na przestrzeni 60 lat. Począwszy od debiutanckiej publikacji „Szkice z Wybrzeża”, a na jednym z ostatnich jego esejów – „Mickiewiczowie młodsi” – skończywszy. Jak we wstępie napisał jeden z redaktorów tomu Tadeusz Lubelski: „»Wiatr i pył« to jest wydarzenie poza kolejnością: bonus dla cierpliwych, gratka dla amatorów, nadprogramowa okazja dla wszystkich, którzy – z braku nowego tytułu – muszą powracać na przemian to do »Wniebowstąpienia«, to do »Bohini« (...). To ekstrakt z Konwickiego”.

Wśród zamieszczonych tu tekstów są rzeczy różnego kalibru. Lekkie zabawne felietony i poważne refleksyjne eseje. Artykuły krytyczne i opowiadania. Łączy je jedno – nie były one dotąd opublikowane w żadnej z książek Konwickiego.

Poniższy felieton „Dzień jak co dzień” ukazał się oryginalnie 29 kwietnia 1994 r. w wydaniu jubileuszowym „Le Nouvel Observateur”. W tej krótkiej refleksji o Warszawie lat 90. bez większego problemu mieszczą się zarówno partyzanckie wspomnienia autora, jak i komentarz polityczny do ówczesnej sytuacji Polski. A jakby tego było mało, znajdziemy tu też rozmyślania o pisarstwie Gorkiego. Ot, i cały Konwicki.

[srodtytul]Tadeusz Konwicki „Dzień jak co dzień”[/srodtytul]

Dzień słoneczny, ciepły, niczym w pełni lata. W tym roku wiosna przyszła do Warszawy wcześniej niż zwykle. Forsycje już przekwitły, młode liście rozwinęły się nieśmiało i drzewa na skwerach i w parkach wyglądają, jakby stały w przejrzystej zielonej mgle. A ja wczoraj wróciłem z Wilna, stolicy wolnej już Litwy, z miasta mojego dzieciństwa i młodości. Pojechałem tam w ekipie prezydenta Polski, który wraz z prezydentem Litwy podpisał traktat o przyjaźni i współpracy między obu państwami. Miejmy nadzieję, że jeszcze jeden region starej, burzliwej Europy uniknie konfliktu, nie przemieni się w Bałkany, gdzie rzeki krwi nie mogą ugasić absurdalnego pożaru.

Dokładnie o tej samej porze, w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku, prawie przed pół wiekiem, wyjeżdżałem z mego rodzinnego Wilna na zawsze. 29 kwietnia owego roku, jako chyba ostatni polscy partyzanci, walczący z władzą radziecką, zakopaliśmy broń w Puszczy Rudnickiej i z fałszywymi dokumentami wsiedliśmy do jednego z towarowych pociągów, w których Polacy repatriowali się z Wileńszczyzny z wyroku układów jałtańskich. Za nami zostawał kraj naszych przodków, kraj, gdzie w czasie ostatniej wojny wszyscy bili się ze wszystkimi, żeby na koniec, już solidarnie, stawić czoło Armii Czerwonej, która zajmowała środkową Europę, niosąc na bagnetach nowy system społeczny i półwiekową niewolę.

[wyimek]Schroniłem się w teatrze Ateneum jak w średniowiecznej świątyni, szukając azylu przed ścigającym mnie chaosem, zamętem i jakimś dziwnym wybuchem histerii [/wyimek]

A Polska znowu strajkuje. Stanęły kopalnie węgla i grozi nam wszystkim wstrzymanie dostaw energii. „Solidarność” strajkuje przeciwko rządowi, w którym zasiadają ci sami ludzie, starego komunistycznego reżimu, co pięć lat temu utracili władzę i rozwiązali swoją partię. Jakimś kaprysem historii i skutkiem schizofrenii wyborców umarły reżim zmartwychwstaje i obejmuje władzę nad krajem, który wysadził w powietrze imperium zła.

Już niedługo będzie godzina dziesiąta. Więc wybieram się do teatru Ateneum, zaprzyjaźnionego ze mną od dawna, wystawiającego adaptacje sceniczne moich książek. Schroniłem się w tym teatrze jak w średniowiecznej świątyni, szukając azylu przed ścigającym mnie chaosem, zamętem i jakimś dziwnym wybuchem histerii przy końcu stulecia, przy końcu tysiąclecia.

Próbowałem kilka razy reżyserii filmowej jako rodzaju wakacji w moim fachu literackim. Teraz, pod starość, odważyłem się spróbować sił w teatrze.

Jak zwykle, w te ostatni dni ruszam stremowany z domu i idę znanym szlakiem w dół, ku Wiśle, gdzie nieopodal rzeki mieści się ten teatr o wielkiej tradycji artystycznej i społecznej. Mijam ogromny „biały gmach”, siedzibę Komitetu Centralnego nieustającej z pozoru Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w którym hula dziś bezwstydnie niespokojna giełda warszawska. Koło tego kamiennego budynku, tak strzeżonego ongiś przez służby specjalne, uwijają się młodzi biznesmeni, a na czcigodnych dawniej podestach parkują bezczelnie drogie samochody „imperialistycznych” koncernów.

Miasto pode mną upstrzone kolorowymi reklamami wszystkich firm świata. Pod Pałacem Kultury, dawnym symbolem stalinizmu i rosyjskiej dominacji, ogromne miasteczko straganów i kiosków, gdzie wszystkie nacje Europy i Azji handlują świętokradczo ze sobą. Moje miasto w chwili transformacji. Moje przybrane miasto rodzinne między ciągle jeszcze żywym realnym socjalizmem i rodzącym się kapitalizmem.

Parę minut po godzinie dziesiątej rozpoczynam próbę sztuki, którą sobie wybrałem specjalnie na swój debiut teatralny. Za oknem widzę Wisłę, która niesie ostatki burej powodziowej fali. Rybitwy śmigają nad grzbietem rzeki skręcanej gwałtownymi wirami. Później, w przerwie, wyskoczę jeszcze do pobliskiego sklepu, żeby kupić butelkę szampana, bo moja młodsza córka akurat dziś obchodzi urodziny.

A sztuka, nad którą pracujemy, opowiada o człowieku chorym na raka, którego próbują uleczyć różni znachorzy, szamani i nawiedzeni. Świat stary już go nie uzdrowi, może świat nowy, którego nie znamy i którego się lękamy, może ten nowy świat przywróci go życiu. Ten bohater sztuki, reżyserowanej przeze mnie w warszawskim teatrze narzuca mi się natrętnie jako rodzaj metafory o społeczeństwie rosyjskim trawionym przez niezidentyfikowanego raka, o narodzie polskim zainfekowanym przez jakiegoś dziwnego wirusa, o całej Europie trawionej przez wycieńczającą gorączkę. A ci uzdrawiacze ze sztuki, próbujący niekonwencjonalnymi sposobami uleczyć chorego, dziwnie mi przypominają różnych polityków, mężów stanu, przywódców sekt, proroków i świętych starców, co szukają w sobie boskości. Świat wydaje się chory i wszyscy chcą mu przywrócić zdrowie, zdrowie potrzebne, żeby przeżyć następne tysiąclecie.

Sztuka, w której próby prowadzę w warszawskim teatrze Ateneum, nazywa się „Jegor Bułyczow i inni”. Jej autorem jest rosyjski pisarz Maksym Gorki.

Przedruk dzięki uprzejmości wydawnictwa Czytelnik

Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski