Pozostawił także 300 plakatów, liczne scenografie, jak również niedostępne dziś na rynku księgarskim te książki, których był narratorem, a zostały zapisane przez zaprzyjaźnione z nim panie.
Ten fascynujący narrator na widok kawałka papieru, choćby koperty po przesłanej mu książce, spontanicznie zaczynał rysować. Mając napisać prosty komunikat: „wracam za pół godziny”, kaligrafował go w tak zachwycający sposób, że pierwszy przechodzień, widząc taką kartkę na drzwiach, musiał ulec pokusie, by rozpocząć zbieranie wszystkiego, co wyszło spod ręki Starowieyskiego. Pierwsza z tych książek, którą lubię szczególnie, to wydana w Czytelniku w roku 1994 „Franciszka Starowieyskiego opowieść o końcu świata, czyli reforma rolna”. Pisała ją Krystyna Uniechowska.
Opowieść zaczyna się we wrześniu 1939, gdy nad ranem dziewięcioletniego bohatera tej historii, jego rodziców i dwu młodszych braci w rodzinnym majątku Bratkówka pod Krosnem budzi hałas niemieckiego bombardowania. Matka z chłopcami jest odwieziona do krewnych w głąb kraju. Ojciec zostaje we dworze. Tam dopadają go bolszewicy i wywożą na zawsze. Ostatecznie rodzina osiada w majątku dziadków Siedliska w Kieleckiem. Tutaj kilkunastolatek zaczyna zapamiętywać otaczający go świat. Buszuje z braćmi po obszernym dwupiętrowym dworze, chłonąc wszystko, poczynając od zapachów. „Wchodziło się do domu i czuło się zapach dobrego wosku do parkietów, dobrych środków do czyszczenia mebli, sreber, szkieł. Środki do czyszczenia robiło się w domu, z ziół. Do czyszczenia dywanów gotowało się ziele mydlika. Te wszystkie zapachy stwarzały wrażenie wielkiego zadbania domu”.
Z holu na parterze wchodziło się do małego saloniku, gdzie znajdowała się biblioteka artystyczna: historia malarstwa, albumy z reprodukcjami wielkich twórców, pisma poświęcone wnętrzom. W małym saloniku dzieci były zobowiązane czekać, aż zabrzmi drugi gong wzywający na obiad. Tam rozpoczęła się edukacja artystyczna Franciszka, który w miarę upływa lat osiągnął niebywałą wiedzę o stylach i przedmiotach. Drugi gong rozlegał się zawsze o pierwszej piętnaście. Natomiast od wczesnego ranka stół był nakryty do śniadania, na które każdy schodził, gdy miał ochotę. Lekka kolacja rozpoczynała się regularnie o siódmej.
We dworze coraz to przybywało rezydentów i gości. W końcu wielki stół, przy którym przed wojną zasiadała tylko ścisła rodzina, czasem ktoś zaproszony, został przeniesiony do holu, gdzie jadło przy nim 18 osób. Jadalnię zamieniono na jeszcze jeden pokój dla gości, choć na drugim piętrze było ich siedem. Dzieci nieustannie odkrywały tajemnice osób i domu. Pan Zalewski, mający na swojej srebrnej mydelniczce dziewięciopałkową koronę był po prostu ordynatem Zamoyskim. „W gabinecie dziadka, na parterze, odsuwało się cały segment szaf bibliotecznych i tam z tyłu było pomieszczenie dwa metry na dwa, gdzie można było schować ubrania, buty, futra, bele materiałów… rzeczy będące najbardziej łakomym kąskiem dla rabusiów… w jednym z pokoi odkręcało się śrubę i wówczas w sąsiednim można było wyjąć kawał parkietu i schować rzeczy pod podłogę”.