Gdzie jest czytelnik?

Zmierzch ducha kapitalizmu

Publikacja: 02.03.2012 12:03

Gdzie jest czytelnik?

Foto: copyright PhotoXpress.com

Red

„Ja, co nigdy nie czytam lub przynajmniej mało, wiem, że tak jest najlepiej, jak przedtem bywało" – mówi starosta Gadulski, bohater naszych czasów, postać z nieczytanej dziś – jak sądzę – komedii Juliana Ursyna Niemcewicza „Powrót posła".

Polacy nigdy nie czytali wiele, taka jest smutna prawda. W Rzeczypospolitej szlacheckiej książka nie decydowała o randze gospodarza, na dworze rzadko gromadzono podręczne księgozbiory. Tak jak dziś z Google'a czy z Facebooka, tak wówczas wiedzę czerpano z kalendarza, czyli z krótkich, wyrwanych z kontekstu cytatów, wypisów, wspomnień o rocznicach i porad. Lata PRL były krótkim okresem, kiedy w społeczeństwie wyrobił się snobizm na kupowanie i kolekcjonowanie książek, najchętniej tych spod księgarskiej lady, trudno dostępnych, wcale niekoniecznie czytanych, ale ustawianych na półkach, subskrybowanych, wystawianych na pokaz. W latach PRL książka była jednak nie tyle synonimem inteligenckiego domu, lecz swego rodzaju snobizmem na inteligenckość, stanowiącą opozycję wobec robotniczo-chłopskiej władzy.

Paradoksalnie, wraz ze zniesieniem cenzury i limitów na papier, wraz z upadkiem partyjnego państwa moda na książki szybko zaczęła zanikać. Jeszcze początek lat 90. przyniósł swego rodzaju zachłyśnięcie się wolnością, rekordowe nakłady „Gazety Wyborczej" i tłumaczonych naprędce, byle jak, amerykańskich bestsellerów, dzieła Ludluma i Forsytha sprzedawane na ulicznych straganach w setkach tysiącach egzemplarzy, ale to był moment, a tandetnie wydane, choć z tłoczonymi złotą czcionką tytułami woluminy szybko wylądowały na składach makulatury.

Memento mori tamtego okresu była upadłość uginającej się pod tonami niesprzedanych książek Składnicy Księgarskiej – państwowego monopolisty z lat PRL w sprzedaży hurtowej i dokonujący się równolegle rozkład struktur  państwowego detalisty, Domu Książki oraz koncernu RSW Prasa-Książka-Ruch. Na gruzach dawnych państwowych struktur powstawał wolny rynek, bardziej przypominający wolną Amerykankę niż relacje budowany w krajach Europy Zachodniej w duchu etyki protestanckiej. Opisany przez Maksa Webera „duch kapitalizmu" był nam zupełnie obcy. Weber obserwował, że w kapitalistycznym świecie „Człowiek »z natury« nie chce zarabiać więcej pieniędzy, lecz chce po prostu żyć tak, jak przyzwyczaił się żyć, i zarabiać tyle, ile jest do tego konieczne". Wówczas wydawało nam się to niepojęte, jak można z natury nie chcieć więcej, cóż to za natura, chyba socjalistyczna? Hasłem dnia stała się „filozofia sukcesu", sformułowana w latach 30. XX wieku przez Napoleona Hilla: „Myśl i bogać się!". Dopiero dziś, po ponad dwudziestu latach wolnego rynku możemy docenić i w pełni zrozumieć etykę Webera i gotowi jesteśmy przyznać rację, że chcemy po prostu żyć tak, jak się przyzwyczailiśmy. Chcemy żyć stabilnie i bezpiecznie.

Problem polega na tym, że kiedy my uczyliśmy się, że bogactwo jest złudne, a żądza zysku za wszelką cenę wiedzie donikąd (lub do większej biedy), świat kapitalistyczny przeżywał gwałtowną technologiczną rewolucję. Sprawy przyspieszyły, ludzie zaczęli przemieszczać się częściej, mobilność skutecznie zaczęła wypierać dawne wartości, ludzie na Zachodzie zaczęli tracić dawne punkty odniesienia, straciły na wartości dawne fortuny, fundusze ubezpieczeniowe okazały się niepewne, banki straciły wiarygodność równie szybko jak prawnicy i księgowi. Fundamenty kapitalistycznej etyki legły w gruzach wraz z nadejściem Internetu, telefonii komórkowej i błyskawicznego dostępem do informacji. Nie możemy już dziś nie chcieć więcej, bo więcej wciska się do nas zewsząd, nie tylko z reklam – jak to było przez dziesięciolecia kapitalistycznego rynku – dostajemy więcej i taniej lub prawie za darmo. Prawie za darmo są bilety lotnicze, telefony komórkowe, rozmowy i połączenia internetowe, a reszta za pół ceny w hipermarketach, na wyprzedażach, w ofertach grupowych zakupów... I jak nie dać się skusić? A zresztą w wielu przypadkach nie można. Bo nowe oprogramowanie, bo nowe funkcjonalności, bo rzeczy po roku się psują i nie opłaca się ich naprawiać, taniej kupić nowe, bo nowe wciskają za darmo lub za 10 proc. wartości itd. Zatraciliśmy sens samej „potrzeby", otaczając się dziesiątkami rzeczy do niedawna jeszcze zbytecznych, a dziś nieodzownych. Czy jesteśmy dzięki temu bardziej szczęśliwi? Wątpię. Bardziej mobilni tak. Czy bardziej wolni? Wątpię. Raczej uzależnieni od gadżetów i urządzeń do transmisji informacji. Czy lepiej wyedukowani? Skądże. Pomimo łatwego, niemal bezpłatnego dostępu do Biblioteki Babel, do nieskończonej ilości informacji, wcale nie wiemy więcej niż w czasach gazet i książek. Być może wiemy szybciej, ale czy aby szybkość jest istotą natury człowieka? Wiemy fragmentarycznie, w kawałeczkach, w wyimkach na Twitterze, w hasłach na Facebooku, w linkach z Google'a. Nie sposób myśleć o współczesnym czytelniku w oderwaniu od współczesnego człowieka, bo przecież jeden jest produktem drugiego. A współczesny człowiek w coraz większym stopniu staje się niewolnikiem mobilnych technologii, żyjemy w opętaniu szybkością, niemal natychmiastowością, w ciągłym stresie i niedoczasie, w ciągłej potrzebie bycia online. Życie online nie pozostawia przestrzeni na skupienie, na samotność, na przemyślenia, na prawdziwe rozkoszowanie się pięknem, na smakowanie poetyki, na docenienie kunsztu składni, na delektowanie się fabułą, na rozszyfrowywanie zawiłości intrygi. W świecie online nie ma na to wszystko czasu, są linki, są komunikaty, przekaz jest pokawałkowany, podany na tacy, nachalnie podsunięty pod nos tak samo jak promocja telefonu za złotówkę w zamian za wyższy abonament.

Czy ten świat mnie oburza? Tak. Czy chcę z nim walczyć? Nie. Bo to walka z wiatrakami, walka idealistyczna, romantyczna, skazana na porażkę.

Kultura pieniędzy

Czytelnictwo w tradycyjnym rozumieniu staje się reliktem przeszłości. Nie przystaje do natychmiastowości. Tradycyjne czytelnictwo jest błyskawicznie wypierane przez czytelnictwo online i nic nie jesteśmy w stanie poradzić, bo przeciwdziałanie nikomu już się nie opłaca. Albo wsiadasz do pociągu z napisem „digitalizacja", albo on jedzie bez ciebie, a ty zostajesz z ręką w nocniku, jesteś wykluczony z sieci – jak miliony emerytów, którzy nie załapali się na technologiczną rewolucję, boją się jej, nie rozumieją, zrozumieć już nie chcą. Czy aby czasem im nie zazdrościmy tej błogiej ignorancji, w fotelu bujanym, z kotem i książką na kolanach?

Jak wygląda nowa kultura online? Doskonale zdefiniował ją w swoich licznych książkach Manuel Castells. „Jest to kultura pieniędzy i pracoholizmu, kultura zbytecznej konsumpcji dążącej do chwilowej satysfakcji oraz odrzucenie społecznego i obywatelskiego zaangażowania na rzecz indywidualnych osiągnięć i instrumentalnych relacji". Jak widzimy, z ducha kapitalizmu z czasów Maksa Webbera nic już nie pozostało.

Nic dziwnego, że w tej sytuacji w całej Europie badacze kultury biją na alarm – czytelnictwo, w jego tradycyjnym rozumieniu, wciąż spada, książki i gazety mają coraz mniejsze nakłady, reklamodawcy wycofują się z mediów papierowych, inwestorzy tracą zainteresowanie branżą wydawniczą, której wyceny są coraz niższe.

Młody człowiek korzysta z treści w sposób wyrywkowy, szuka cytatów, nie całości. „Czytanie w sieci nie ma właściwie nic wspólnego z procesem, często długim i mozolnym, jakim jest czytanie od początku do końca utworu wydrukowanego na papierze" – zauważa Bernard Poulet w znakomitej książce „Śmierć gazet i przyszłość informacji". I dalej: „W nieodległym czasie nie będziemy może otwierali książki, ale ściągali potrzebną nam stronę, akapit albo konkretne zdanie".

Próbując odpowiedzieć na pytanie: „Gdzie jest czytelnik?", możemy skonstatować, że w pożądanym przez nas rozumieniu nie ma go już (nie licząc wykluczonych z sieci, czy to z racji wieku – w większości emerytów, czy z racji wyboru – tych nielicznych, którzy świadomie zrezygnowali z wątpliwej przyjemności bycia non stop online). Czytelnik książek i prasy to gatunek wymierający. Pozostało jeszcze kilku nobliwych seniorów, tak jak w biznesie pozostało kilku matuzalemów starych branż (samochodowa, hutnictwo, górnictwo etc.), którzy wyznają etykę „ducha kapitalizmu", ale nowe szybko rozwijające się start-upy związane z cyfryzacją rządzą się zupełnie innymi prawami, i to do nich należy przyszłość. Kto się boi, niech wyskoczy, podzieli los wielu firm, takich jak np. Kodak, który zamknął 12 fabryk, zwolnił 90 proc. załogi, a i tak tonie w długach, bo za późno przestawił się na technologię cyfrową, wierząc, że jeszcze przez wiele lat będzie zbyt na aparaty analogowe i klisze filmowe, czyli na produkty z segmentu, w którym zajmował wiodącą pozycję. Kodak to synonim fotografii, firma powstała w 1892 roku, a wypuszczony w 1900 roku aparat za 1 dolara był pierwszym masowo używanym urządzeniem do robienia zdjęć.

Wydawcy prasy i książek, podobnie jak szefowie Kodaka, wciąż wierzą, że zbyt na ich produkty będzie jeszcze przez wiele lat, że doczekają emerytury, zanim znikną księgarnie i drukarnie. Tymczasem tego czasu jest bardzo mało, a branżę wydawniczą czeka los Kodaka, bo jest podobnie konserwatywna, podobnie naiwna wobec nieuchronnych zmian. Miejsce aparatów Kodaka za 1 dolara zajęły inne aparaty w tej samej cenie. Miejsce książek zajmą treści dostarczane przez Amazon, Apple, Samsunga... Stary świat się kończy. Dziś jedyną wartością Kodaka jest 1100 patentów, może ktoś je odkupi. Jutro jedyną wartością wydawców będą prawa autorskie, może je też ktoś odkupi. Ludzie dalej robią zdjęcia, więcej niż kiedykolwiek, dalej będą czytać, może też więcej, ale świat już nie będzie taki sam, a i czytanie nie będzie takie jakie było. Natychmiastowość nie pozostawia przestrzeni dla „procesu długiego i mozolnego". Nie można jednocześnie czytać książki, odpowiadać na e-mail, zamieszczać wpisu na Facebooku i czatować, ale z powodzeniem można jednocześnie oglądać transmisję sportową online, słuchać muzyki z MP3, wysyłać komunikaty na Twittera i śledzić nagłówki wydarzeń politycznych na ulubionym portalu, bo każda z tych czynności wymaga tylko ułamkowej uwagi, jest niemal bezmyślna. Czy to oznacza, że społeczeństwo bez książek i prasy będzie bezmyślne? Tego nie wiem, i chyba nie chcę wiedzieć.

W każdym razie same statystyki dotyczące spadku czytelnictwa, zmniejszające się nakłady książek i gazet, mniejsze wpływy branży, nie są dziś wystarczająco silnym sygnałem cywilizacyjnych zmian związanych z uczestnictwem w kulturze. Badania zawsze wskazywały, że czytamy za mało, że kupujemy za mało itd. Badania nie stawiają pytania, ile to jest za mało, a ile dostatecznie dużo, podlegają ocenie, diagnozie stawianej przez intelektualistów, przez czytającą mniejszość zatrwożoną wynikami rankingów.

Rozmiar biustu Marii Carey

Spadki czytelnictwa obserwowane są praktycznie we wszystkich krajach Europy. I nie następują dlatego, że ludzie stracili potrzebę zdobywania wiedzy, przeciwnie – głód wiedzy jest wciąż skutecznie podsycany. Ale to wiedza z Facebooka. Wiedza o tym, co w weekend robi sąsiad, jak wygląda kot koleżanki ze studiów, gdzie odbędzie się najbliższa impreza, względnie: ile co kosztuje, ile zarabiają gwiazdy, jaki rozmiar biustu ma Mariah Carey, jakiej marki okulary przeciwsłoneczne nosi George Clooney itd. Uczestnictwo w wymianie informacji najczęściej polega na komentowaniu, najczęściej nacechowanym emocjami, z dominacją słów wulgarnych. Każdy jest ekspertem w każdej dziedzinie, a przynajmniej potencjalnie może być. W kulturze sieci miejsce dla intelektualistów jest na obrzeżach, dostarczają co najwyżej wyrwanych z kontekstu cytatów, powtarzanych na blogach i portalach społecznościowych. Dotyczy to zresztą w równym stopniu polityki, a być może demokracji w ogóle. Być może złudzeniem jest, że Internet poszerza zakres obywatelskich swobód. Fakt, mamy całkowitą wolność wypowiedzi, ale też w masie ta wypowiedź nie znaczy wiele, jeśli w ogóle jeszcze znaczy cokolwiek. Nie ma miejsca dla autorytetu. Sieć daje nam w równym stopniu prawo uczestnictwa w społecznej debacie, co redukuje nasz głos do niewiele znaczącego szumu, do statystyki, która być może wpłynie na wzrost sprzedaży w Amazon.com, na lepsze pozycjonowanie w Allegro albo na wzrost dochodów z programu Google AdWords czy Google AdSense itd., ale poza tym nie znaczy wiele. Zrównanie pozycji eksperta z pozycją amatora prawdopodobnie wcale nie poszerzyło zakresu swobody wypowiedzi, natomiast spotęgowało chaos informacyjny, powoduje poczucie zagubienia, a coraz częściej świadomość, ż jesteśmy manipulowani przez agencje reklamowe, specjalistów od PR czy komunikacji w sieci, którzy dostarczają umiejętnie spreparowane komunikaty w miejsce rzetelnych opinii analityków, krytyków, recenzentów, badaczy itd. W tej sytuacji zmniejsza się zaufanie do przekazu, co sam proces uczestniczenia w wymianie treści sprowadza do bezmyślnego powielania (wklejanie linków), produkowania śmieci (miliardy gigabajtów prywatnych zdjęć, filmików ze spacerku z pieskiem czy z imienin cioci, które zapełniają cyberprzestrzeń) lub ekshibicjonistycznego informowania o zamiarach czy nastrojach, które nie interesują nikogo poza informującym, ale natychmiast są komentowane, bo inni użytkownicy sieci w równie bezmyślny sposób uczestniczą w produkcji bezwartościowych treści, tracąc godziny na uczestnictwo w tej wymianie. Godziny, których zabraknie później dla „procesu długiego i mozolnego", dla czytania książek.

Z czytelnictwem stała się rzecz straszna. Czytanie zostało zredukowane do bezmyślnej czynności.

Żyjemy w czasach przełomu, pokolenie wychowanych na książkach wciąż jest statystycznie dość duże, by dawać złudzenie, że świat wciąż jest normalny. Ale to złudzenie. Nowe pokolenie, zwane Born Digital, dorastało przed monitorem. Ma inne potrzeby i skutecznie je forsuje.

„Ja, co nigdy nie czytam lub przynajmniej mało, wiem, że tak jest najlepiej, jak przedtem bywało" – mówi starosta Gadulski, bohater naszych czasów, postać z nieczytanej dziś – jak sądzę – komedii Juliana Ursyna Niemcewicza „Powrót posła".

Polacy nigdy nie czytali wiele, taka jest smutna prawda. W Rzeczypospolitej szlacheckiej książka nie decydowała o randze gospodarza, na dworze rzadko gromadzono podręczne księgozbiory. Tak jak dziś z Google'a czy z Facebooka, tak wówczas wiedzę czerpano z kalendarza, czyli z krótkich, wyrwanych z kontekstu cytatów, wypisów, wspomnień o rocznicach i porad. Lata PRL były krótkim okresem, kiedy w społeczeństwie wyrobił się snobizm na kupowanie i kolekcjonowanie książek, najchętniej tych spod księgarskiej lady, trudno dostępnych, wcale niekoniecznie czytanych, ale ustawianych na półkach, subskrybowanych, wystawianych na pokaz. W latach PRL książka była jednak nie tyle synonimem inteligenckiego domu, lecz swego rodzaju snobizmem na inteligenckość, stanowiącą opozycję wobec robotniczo-chłopskiej władzy.

Pozostało 93% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski