„Ja, co nigdy nie czytam lub przynajmniej mało, wiem, że tak jest najlepiej, jak przedtem bywało" – mówi starosta Gadulski, bohater naszych czasów, postać z nieczytanej dziś – jak sądzę – komedii Juliana Ursyna Niemcewicza „Powrót posła".
Polacy nigdy nie czytali wiele, taka jest smutna prawda. W Rzeczypospolitej szlacheckiej książka nie decydowała o randze gospodarza, na dworze rzadko gromadzono podręczne księgozbiory. Tak jak dziś z Google'a czy z Facebooka, tak wówczas wiedzę czerpano z kalendarza, czyli z krótkich, wyrwanych z kontekstu cytatów, wypisów, wspomnień o rocznicach i porad. Lata PRL były krótkim okresem, kiedy w społeczeństwie wyrobił się snobizm na kupowanie i kolekcjonowanie książek, najchętniej tych spod księgarskiej lady, trudno dostępnych, wcale niekoniecznie czytanych, ale ustawianych na półkach, subskrybowanych, wystawianych na pokaz. W latach PRL książka była jednak nie tyle synonimem inteligenckiego domu, lecz swego rodzaju snobizmem na inteligenckość, stanowiącą opozycję wobec robotniczo-chłopskiej władzy.
Paradoksalnie, wraz ze zniesieniem cenzury i limitów na papier, wraz z upadkiem partyjnego państwa moda na książki szybko zaczęła zanikać. Jeszcze początek lat 90. przyniósł swego rodzaju zachłyśnięcie się wolnością, rekordowe nakłady „Gazety Wyborczej" i tłumaczonych naprędce, byle jak, amerykańskich bestsellerów, dzieła Ludluma i Forsytha sprzedawane na ulicznych straganach w setkach tysiącach egzemplarzy, ale to był moment, a tandetnie wydane, choć z tłoczonymi złotą czcionką tytułami woluminy szybko wylądowały na składach makulatury.
Memento mori tamtego okresu była upadłość uginającej się pod tonami niesprzedanych książek Składnicy Księgarskiej – państwowego monopolisty z lat PRL w sprzedaży hurtowej i dokonujący się równolegle rozkład struktur państwowego detalisty, Domu Książki oraz koncernu RSW Prasa-Książka-Ruch. Na gruzach dawnych państwowych struktur powstawał wolny rynek, bardziej przypominający wolną Amerykankę niż relacje budowany w krajach Europy Zachodniej w duchu etyki protestanckiej. Opisany przez Maksa Webera „duch kapitalizmu" był nam zupełnie obcy. Weber obserwował, że w kapitalistycznym świecie „Człowiek »z natury« nie chce zarabiać więcej pieniędzy, lecz chce po prostu żyć tak, jak przyzwyczaił się żyć, i zarabiać tyle, ile jest do tego konieczne". Wówczas wydawało nam się to niepojęte, jak można z natury nie chcieć więcej, cóż to za natura, chyba socjalistyczna? Hasłem dnia stała się „filozofia sukcesu", sformułowana w latach 30. XX wieku przez Napoleona Hilla: „Myśl i bogać się!". Dopiero dziś, po ponad dwudziestu latach wolnego rynku możemy docenić i w pełni zrozumieć etykę Webera i gotowi jesteśmy przyznać rację, że chcemy po prostu żyć tak, jak się przyzwyczailiśmy. Chcemy żyć stabilnie i bezpiecznie.
Problem polega na tym, że kiedy my uczyliśmy się, że bogactwo jest złudne, a żądza zysku za wszelką cenę wiedzie donikąd (lub do większej biedy), świat kapitalistyczny przeżywał gwałtowną technologiczną rewolucję. Sprawy przyspieszyły, ludzie zaczęli przemieszczać się częściej, mobilność skutecznie zaczęła wypierać dawne wartości, ludzie na Zachodzie zaczęli tracić dawne punkty odniesienia, straciły na wartości dawne fortuny, fundusze ubezpieczeniowe okazały się niepewne, banki straciły wiarygodność równie szybko jak prawnicy i księgowi. Fundamenty kapitalistycznej etyki legły w gruzach wraz z nadejściem Internetu, telefonii komórkowej i błyskawicznego dostępem do informacji. Nie możemy już dziś nie chcieć więcej, bo więcej wciska się do nas zewsząd, nie tylko z reklam – jak to było przez dziesięciolecia kapitalistycznego rynku – dostajemy więcej i taniej lub prawie za darmo. Prawie za darmo są bilety lotnicze, telefony komórkowe, rozmowy i połączenia internetowe, a reszta za pół ceny w hipermarketach, na wyprzedażach, w ofertach grupowych zakupów... I jak nie dać się skusić? A zresztą w wielu przypadkach nie można. Bo nowe oprogramowanie, bo nowe funkcjonalności, bo rzeczy po roku się psują i nie opłaca się ich naprawiać, taniej kupić nowe, bo nowe wciskają za darmo lub za 10 proc. wartości itd. Zatraciliśmy sens samej „potrzeby", otaczając się dziesiątkami rzeczy do niedawna jeszcze zbytecznych, a dziś nieodzownych. Czy jesteśmy dzięki temu bardziej szczęśliwi? Wątpię. Bardziej mobilni tak. Czy bardziej wolni? Wątpię. Raczej uzależnieni od gadżetów i urządzeń do transmisji informacji. Czy lepiej wyedukowani? Skądże. Pomimo łatwego, niemal bezpłatnego dostępu do Biblioteki Babel, do nieskończonej ilości informacji, wcale nie wiemy więcej niż w czasach gazet i książek. Być może wiemy szybciej, ale czy aby szybkość jest istotą natury człowieka? Wiemy fragmentarycznie, w kawałeczkach, w wyimkach na Twitterze, w hasłach na Facebooku, w linkach z Google'a. Nie sposób myśleć o współczesnym czytelniku w oderwaniu od współczesnego człowieka, bo przecież jeden jest produktem drugiego. A współczesny człowiek w coraz większym stopniu staje się niewolnikiem mobilnych technologii, żyjemy w opętaniu szybkością, niemal natychmiastowością, w ciągłym stresie i niedoczasie, w ciągłej potrzebie bycia online. Życie online nie pozostawia przestrzeni na skupienie, na samotność, na przemyślenia, na prawdziwe rozkoszowanie się pięknem, na smakowanie poetyki, na docenienie kunsztu składni, na delektowanie się fabułą, na rozszyfrowywanie zawiłości intrygi. W świecie online nie ma na to wszystko czasu, są linki, są komunikaty, przekaz jest pokawałkowany, podany na tacy, nachalnie podsunięty pod nos tak samo jak promocja telefonu za złotówkę w zamian za wyższy abonament.