Ta korespondencyjna znajomość trwała ponad ćwierć wieku – od roku 1962 aż do śmierci Herberta. Rozpoczyna się, gdy Julia Hartwig pracuje w Paryżu nad biografią Gerarda de Nervala, a przyszły autor „Przesłania Pana Cogito" odnosi sukces dzięki zbiorowi esejów „Barbarzyńca w ogrodzie". Przyjaźń rodzi się właściwie w listach i dopiero w nich tak naprawdę rozkwita, bo ich autorzy ciągle mijali się z powodu zagranicznych wojaży. Zdarza im się spotkać na chwilę w USA czy Paryżu. Przed 1962 rokiem Herbert do Międzyrzeckiego i Hartwig jedynie sporadycznie zagląda. Relacje między nimi zacieśniają się, gdy powstaje miesięcznik „Poezja". Panowie pracują tam razem od pierwszego numeru z grudnia 1965 roku
Ich przyjaźń scementował Marzec '68 – wtedy korespondencja dwóch pisarzy i redaktorów zmieniła się w wymianę myśli między ludźmi prawdziwie bliskimi. Międzyrzeckiego usunięto z redakcji „Poezji" po tym, jak podpisał się pod protestem przeciwko zdjęciu z afisza „Dziadów". Herbert dowiedział się o wszystkim tuż po swoim ślubie. W geście solidarności odchodzi z miesięcznika. Kiedy w 1971 roku Herbertowie wracają do Polski ze stypendium w Wiedniu, mieszkają w Warszawie przy Marszałkowskiej, korzystając z uprzejmości przyjaciół. To przy biurku Artura Międzyrzeckiego powstały pierwsze wiersze z cyklu „Pan Cogito". Dlaczego Herbert, ten wieczny tułacz wyjeżdżający na saksy, by uciułać trochę grosza, powrócił do ojczyzny? „Wróciłem dlatego, bo na Zachodzie mogę zarabiać i mieć tzw. spokój, ale nie mogę pisać (ściślej mogę pisać mało i nie wiadomo po co). Bestia zdycha, ale nie wiem, czy my ją będziemy grzebali" – czytamy w liście z 1973 roku. Mimo że Międzyrzecki twierdził, iż w Polsce po grudniu 1970 roku nie da się żyć, Herbert uważał powrót do ojczyzny za konieczność. Na rewoltę paryską czy hipisów w Greenwich Village patrzył z dystansem. Międzyrzecki zresztą również nie potrafił się odnaleźć w USA.
Można tylko żałować, że zachowało się tak niewiele listów napisanych po 1976 roku. Wcześniejsze stanowią świetną lekcję ezopowego języka i naświetlają absurdalną rzeczywistość PRL. Jedną z epistoł wysyłanych do przebywających w USA przyjaciół Herbert opatruje podpisem „in partibus infidelium" („na terenach zajętych przez niewiernych"). To, co przemilczane, jak Marzec '68, Grudzień '70 czy praska wiosna, nazywa zaś „publicznymi zgryzotami". Hartwig pisze z kolei o wilkach, których pełno wokół. Trudno się dziwić, bo gdy tylko dołączyła do wykładającego w Stanach męża, znalazła się właściwie na indeksie ksiąg zakazanych. Opublikowany w 1971 roku zbiór „Dwoistość" nie doczekał się żadnej recenzji. Poczucie osaczenia nie opuszczało całej czwórki. Ciągle wracały kłopoty z wizami i problemy mieszkaniowe, azylem stawał się Dom Pracy Twórczej w Oborach, wakacyjnym marzeniem były bułgarskie Złote Piaski, a prawdę można było usłyszeć jedynie w Radiu Wolna Europa. Na szczerość mogli sobie pozwolić tylko poza granicami zniewolonej ojczyzny. Choć i tam nie czuli się do końca pewnie. Międzyrzecki obawiał się np. Ernesta Brylla, który w tym samym czasie był na stypendium Uniwersytetu Iowa. Przezabawnie o niechcianym towarzyszu pisał Herbert: „Twój przyjaciel, a mój kolega Ernest Bryll pojawił się na hollywoodzkim horyzoncie, przyćmiewając swoim chłopskim wdziękiem i subtelnością wszystkie gwiazdy zmarłe i jeszcze nienarodzone".
Jaki obraz Zbigniewa Herberta wyłania się z tych listów? Zaskakujący. Poznajemy autora „Martwej natury z wędzidłem" jako człowieka obdarzonego ogromnym poczuciem humoru, życzliwego i czułego. Widać, że był człowiekiem skromnym, w co osobom znającym go tylko z relacji innych trudno uwierzyć. Bardzo ważny wiersz „Dlaczego klasycy" nazywa „wierszyczeńkiem". Uczy się – szykując na spotkanie z przyjaciółmi – piosenek Piotra Szczepanika („Kormorany", „Żółte kalendarze"); przynosi małej Danieli Międzyrzeckiej pastylki czekoladowe; swej matce przesyła zarobione pieniądze; obiecuje „pięknej i mądrej" Julii, że w Londynie przywita ją czerwony dywan; i z rozrzewnieniem wspomina śpiewane wspólnie z Arturem przy zakrapianych biesiadach piosenki, szczególnie „Czerwone maki na Monte Cassino", „Wiła wianki" i balladę o Felku Stankiewiczu. „Kocim i czarującym" nazywa go Hartwig w swych dziennikach, choć akurat wspólnych śpiewów za bardzo nie lubiła. Pozornie trudno ten obraz pogodzić z człowiekiem impulsywnym, który zrywa znajomość z Miłoszem w domu Carpenterów i równa z ziemią Konwickiego. Jednak Herbert wymagał od innych bardzo wiele, tyle co od siebie. Zdarzało mu się przepraszać, ale przebaczać nie potrafił.