Na początku dekady gierkowskiej zgrzebna dotąd rzeczywistość PRL-owska stawać się zaczęła jakby przyjemniejsza dla oka, a może też organizatorów życia zbiorowego – jak twierdzi Tadeusz Nyczek – opętał „klasyczny parweniuszowski snobizm”. Grunt, że mnożyć się zaczęły salony. A to „Mody Polskiej”, to znów obuwia czy pedicure’u. W końcu musiał się pojawić i Salon Niezależnych.
To był najciekawszy kabaret lat 70., towarzyszący poetyckiej Nowej Fali, studenckiemu Teatrowi Otwartemu i innym ważnym zjawiskom kultury. Do historii przeszły monologi „Wodowskaz” Michała Tarkowskiego, „Nasza rzeczywistość” Janusza Weissa, „Totolotek BHP” Jacka Kleyffa i zbiorowa produkcja Salonu „Bażant i kura”. Ale najbardziej trwałe z dorobku Salonu Niezależnych okazały się piosenki Jacka Kleyffa. Artysty, którego Tadeusz Nyczek tak określa: „Żywioł, furia i liryka”, a przy tym „siekiera wieloczynnościowa ścinająca wszystko jak leci, świętości świeckie i katolickie”.
Wystarczy dokładnie wczytać się w słowa „Źródła”, w których równo dokłada samozwańczym władcom PRL, ale i „patriotom zawodowym”, „jezuitom”, „moralistom”, „kombatantom”, „hipisom”, a nawet „Żydom”, choć sam Kleyff jest, po ojcu pół-Żydem. Ale określił się wyraźnie: „Na nazwy i na znaki sram./ Nie fetysz granic mnie tu trzyma,/ lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń./ I w Polsce z tym nie jestem sam”.
Jest Kleyff autorem niepowtarzalnych fraz w rodzaju: „Nie rozkopuj kołdry, bo będę niedobry”, twórcą niezwykłych rymów żółtych, tzw. jelołrymów, w których jedno słowo z drugim wprawdzie się rymuje, ale i nieco odstaje. Z takich właśnie rymów zbudowana jest ballada Kleyffa „O Jadwidze” z następującym, między innymi, jelołrymem: „Ach! Cóż to?! – To klasztor”.
Z dorobku Salonu Niezależnych najbardziej trwałe okazały się piosenki Jacka Kleyffa