Dzięki Moranowi czytelnik trafia w rozpalone tropiki, cierpi z powodu moskitów, a pragnienie zaspokaja schłodzoną deszczówką. Razem z nim odnajdujemy w głębi Nowej Gwinei pola śmierci, na których wojska australijskie prowadziły w czasie wojny walki z japońskim desantem. Wsłuchujemy się we wciąż żywe historie o czarownikach sprowadzających śmiertelne choroby, latających po zmroku wiedźmach czy ludożercach.
– Wszystkiemu winien jest mój cioteczny dziadek, major Theodore Svensen, zawodowy żołnierz, uczestnik wojny burskiej i walk o półwysep Gallipoli podczas pierwszej wojny światowej – opowiada „Rz” Michael Moran. – Gdy byłem mały, razem zbudowaliśmy replikę
tratwy Kon-Tiki. Zainteresował mnie też historią wojskowości. Dziadek miał kolekcję żołnierzyków, na dobranoc opowiadał przerażające frontowe historie.
Major Svensen jak nikt potrafił gawędzić o dalekich morskich podróżach. „Po co czytasz książki, drogi chłopcze! – pokrzykiwał na młodego Michaela. – Ruszaj w świat! Na wyspy, bo to ziemie dziewicze, ostatnie na świecie. Płyń, póki czas, póki nie jest za późno!”.
Moran wziął sobie te słowa do serca. Urodzony w Australii do 20. roku życia kształcił się w Europie. Potem odbył włóczęgę po wyspach Polinezji i Melanezji. Osiadł na wyspie Norfolk, pośród potomków buntowników z legendarnego statku „Bounty”. Tam rozgrywa się akcja jego pierwszej książki „Point Venus” (1998).