Siódmy już tom korespondencji Zbigniewa Herberta – który był namiętnym, choć nieregularnym epistolografem – jest wyjątkowy pod trzema względami. Najobszerniejszy (bite 500 stron), obejmuje najdłuższy okres (od 1951 do 1997), a jego tematyka to nie literatura, lecz życie. Listów jest 427; podzielono je na trzy części: korespondencja z rodzicami (163), z samą matką (100) i z siostrą (164). Ta ostatnia opatrzyła tom zwięzłym i idealnie rzeczowym wstępem.
Osobą najważniejszą jest wśród nich wszystkich niewątpliwie ojciec poety, pan Bolesław (1892 – 1963). Widzimy go na zdjęciu: szczupły, średniego wzrostu, o suchym, wyostrzonym profilu. Pamiętam go całkiem dobrze z wizyt w latach 50. w mieszkaniu Herbertów na Bieruta 8 w Sopocie. Lekko pochylony, życzliwy, ale czujnie starający się wybadać przyjaciela syna, którego cyganeryjny sposób życia i studiowania budził niepokój. Wiedziałem, że jest prawnikiem z wykształcenia i zawodu; przywiązanie do ładu i normy czuło się w każdym geście. Byłem znacznie (o sześć lat) młodszy, ale wiadomo było, gdzie stale mieszkam, co i u kogo studiuję, a nawet z kim się mam ożenić. Umiałem też pisać na maszynie, a nawet posiadałem własną maszynę do pisania. Pan Bolesław daremnie usiłował nakłonić syna do pójścia w moje techniczne ślady.
Listy pana Bolesława do Zbyszka („Synka”, „Syneczka”) tylko bardzo aluzyjnie wyrażają jego niepokoje, a nawet nieufność co do drogi życiowej syna. Herbert-ojciec cenił zainteresowania humanistyczne i literaturę (chociaż wśród gromadzonych przez niego książek poezji nie było prawie wcale). Sam pisał listy arcyciekawe, chętnie używając formy literackiego pastiszu. Kiedy okazało się w połowie lat 50., że aspiracje literackie syna spotykają się z uznaniem fachowców, jego niepewność zmieniła się w szczery entuzjazm.
Pan Bolesław bardzo syna kochał – bardziej, niż to potrafił na co dzień okazywać – ale był pryncypialnym zwolennikiem porządku. Zbyszek natomiast był żywiołowym bałaganiarzem, który niechęć do planowania i organizacji nadrabiał osobistym wdziękiem. „Masz u mnie dwóję z organizacji – dwóję z pałą”, pisze pan Bolesław w sierpniu 1961, dowiedziawszy się, jak jego syn zostawił w Warszawie na lodzie swoją francuską wielbicielkę, piękną Raymondę van Elsen (zdjęcie na s. 83, razem ze Zbyszkiem i jego „Szwagroszczakiem” Tadeuszem Żebrowskim: siedzą w sławnym paryskim Moulin Rouge, na stoliku liczne butelki po… wodzie mineralnej; nie sądzę skądinąd, by to Zbyszek fundował). Ten motyw wraca często („nie rób niespodzianek w swoim stylu”, „nie spóźnij się jak poprzednio”).
W poezji Herberta ład jest postulatem i celem, do którego należy dążyć; dla ojca Zbyszka ład był podstawą istnienia. Kiedy pan Bolesław dyskretnie monitował syna, by uważał z alkoholem, nie było to zrzędzenie abstynenta: sam lubił przyzwoite wina (zwłaszcza burgundy, choćby i węgierskie), ale alkohol był dla niego ozdobą i pobudzeniem (jak u Kochanowskiego – „z wina dobra myśl roście”), nie – jak u Słowian – ucieczką od zmartwień.