Jako artysta był zawsze dość samotny. Nie wpisał się w szkołę polską ani potem w kino moralnego niepokoju, choć przecież był blisko obu tych nurtów. Rozliczał się z wojenną przeszłością lub opowiadał o rozterkach ludzi, którym przyszło dokonywać ważnych życiowych wyborów, jednak zawsze miał własny styl. Był twórcą wrażliwym, wyczulonym na wielkie dramaty i na drobne sprawy. Jego filmy, zazwyczaj wyciszone, złożone z niuansów i detali, przejmują prawdą i wnikliwością obserwacji. Różewicz bronił najprostszych wartości – miłości, przyjaźni, wierności, uczciwości. W swej twórczości wracał do tematu wojny. Zrobił takie epickie opowieści, jak „Westerplatte” czy „Wolne miasto”, odbrązawiające wrzesień ’39, pokazujące dramat obrońców rozdartych między romantycznymi mitami a odpowiedzialnością za podwładnych. Ale też – jak w „Świadectwie urodzenia”, „Trzech kobietach” czy „Rysiu” – pokazywał kameralne dramaty naznaczonych przez wojnę.
Potrafił przyglądać się ludziom z bliska. W „Drzwiach w murze”, „Samotności we dwoje”, „Kobiecie w kapeluszu” czy nawet w poświęconej młodzieży, bardzo współczesnej „Szklanej kuli” tworzył delikatne, głębokie, przekonujące portrety bohaterów. Może także dlatego, że miał w sobie wrażliwość literacką. Współpracował z bratem Tadeuszem, ekranizował prozę Kornela Filipowicza, Jana Józefa Szczepańskiego, Karola Ludwika Konińskiego, Witolda Zalewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza. Jest rzeczą zadziwiającą, że jego kino po tylu latach nie zestarzało się, nie zwietrzało.
[srodtytul]Wymagający przyjaciel[/srodtytul]
Znaczną część swego zawodowego życia Różewicz poświęcił innym – jako pedagog w szkole filmowej i jako szef zespołu Tor, który założył w 1967 roku i prowadził z niewielką przerwą do roku 1980, zostawiając go potem Krzysztofowi Zanussiemu.
Tor był zespołem specyficznym. Różewicz i jego kierownik literacki Witold Zalewski przyjmowali do niego prawdziwe, niesztampowe indywidualności. To tutaj wyrośli i pracowali Zanussi, Janusz Majewski, Antoni Krauze, Edward Żebrowski, Wojciech Marczewski. To tutaj rozkwitł Krzysztof Kieślowski, tu powstała najlepsza polska komedia „Rejs”. Tor był studiem-marzeniem. Ale wszyscy wiedzieli, że aby się do niego dostać nie wystarczyło być intrygującym artystą. W tym gronie ludzi liczyły się takie wartości, jak przyjaźń czy lojalność. „Przyzwoitość” – tego słowa nikt głośno nie wymawiał, ale właśnie ono było przepustką dla tych, którzy przychodzili do małych pokoików przy Puławskiej, siadali na kanapie i godzinami gadali o życiu, sztuce, kinie.
Potem, już po zmianie ustroju, Stanisław Różewicz nie mógł się odnaleźć. To prawda, wszyscy liczyli się z jego zdaniem. Ale on sam nie złapał wiatru w żagle. Żył w małym mieszkanku w socjalistycznym bloku, nie miał samochodu, emerytura starczała mu na kupienie gazet i książek. I to mu całkowicie wystarczało. Ale chciał jeszcze zrobić film, i nie miał siły przebicia. Telewizja w ostatniej chwili wycofała się nawet z zatwierdzonej już „Dziewczyny z reklamy”, bo pieniądze dała na kolubrynę-superprodukcję. Różewicz reżyserował na scenie, przygotowywał też spektakle w Teatrze Telewizji, gdzie wystawił kilka sztuk brata, a także Władysława Terleckiego, Jona Fosse, Franka Wedekinda. Kręcił dokumenty. I choć żył trochę z boku, do końca pozostał osobą bardzo ważną dla środowiska. Wyciszony, trochę jakby z innego czasu. Uczciwy, wierny sobie, z uwagą obserwował coraz bardziej obcą mu rzeczywistość.