Przed laty, kiedy Monika Borek otrzymała ofertę pracy w Singapurze, miała jedynie miesiąc, by się przygotować. Jak sama przyznaje, jej biblią stała się wówczas druga w dorobku książka Marcina Bruczkowskiego – „Singapur czwarta rano” (2005 r.). Nie ograniczyła się do czytania, postanowiła skontaktować się z autorem.
[srodtytul]Singapurski upał[/srodtytul]
Bruczkowski był już wówczas w rodzinnej Warszawie, niemniej doskonale pamięta, jak to jest trafić do gorącego miasta-państwa. Zwłaszcza że znalazł się w nim po długim pobycie w Japonii. I początkowo był zadowolony. – Za sprawą burzliwej kolonialnej przeszłości biały człowiek w Singapurze nikogo nie dziwi. Co więcej, może kupić ciuchy na swój rozmiar w normalnej cenie. I nacieszyć się przestrzenią – przyznaje.
Obraz dawnej kolonii w swej książce nakreślił w lekkim stylu, niepokojące były przedstawione fakty. Proszę wyobrazić sobie, że budzimy się co rano z prześcieradłem przyklejonym do skóry i perspektywą tego, że wszystko zaczyna pleśnieć. Niespecjalnie jest się komu poskarżyć. Większość Singapurczyków mówi trochę chińskim, trochę angielskim, odrobiną malajskiego. W efekcie żadnym poprawnie. Upału i problemów komunikacyjnych nie można odreagować przy piwie, bo serwuje się je z... lodem. Składa się to na mało zachęcający obraz.
Ale Monika Borek uwielbia wyzwania. Inaczej nie studiowałaby pedagogiki na UJ i nie zainteresowałaby się naukami Marii Montessori. Czy wyjaśnienie dziecku, że warto chodzić do przedszkola bez zabawek, filmów i czytania bajek, nie jest czynem heroicznym?