Anna Machcewicz dobrze poznała bohatera swojej książki. Na tyle, by darować sobie przedstawianie go jako herosa Powstania Warszawskiego czy twardziela, który drwił sobie z systemu penitencjarnego. Jej Moczarski – choć pięć lat walczył w konspiracji i przeżył jedenaście w stalinowskich więzieniach – jest człowiekiem bardzo zwyczajnym. Owszem, interesującym, ale tylko o tyle, że będącym w centrum zjawisk, jakie targały wówczas Polską.
Sama narracja sporo na tym traci, bo zamiast barwnej biografii, większą część książki wypełnia skomplikowany wykład o wewnętrznej strukturze niepodległościowego podziemia. Ale coś za coś. Dawno już w książce niebędącej akademicką analizą nie pojawił się tak uczciwy i pozbawiony dusznego, patriotycznego patosu opis polskiej konspiracji lat 40. i 50.
“Dla takich ludzi jak (...) Moczarski” – pisał, cytowany przez Machcewicz historyk Andrzej Friszke – “równie wielkim zagrożeniem dla przyszłej Polski byli zarówno komuniści, jak i narodowcy, szczególnie ci spod znaku ONR. Z kolei dla skrajnych endeków lewica demokratyczna była takim samym wrogiem jak komuniści”.
W tak gęstej i pełnej wzajemnych podejrzeń atmosferze gubił się momentami główny cel. Teoretycznie dla wszystkich ugrupowań priorytetem było wyzwolenie, w rzeczywistości do wybuchu powstania więcej myślano o wyzwoleniu się od przeciwnej opcji politycznej.
Sam Moczarski ze swoim klarownie demokratycznym światopoglądem mieścił się w tej aurze z największym trudem. “Wstrząśnięci tymi zdarzeniami weszliśmy w okres powstania z pewną osobistą ulgą” – wspominał. “Sytuacja o tyle się uprościła, że bezpośredni bój z najeźdźcą hitlerowskim nie pozwalał nam myśleć o niczym innym”.