Ja – o Szymborskiej? Ale skoro ona o Vermeerze… I o Gierymskim, Rubensie. Dlaczego nie? Przecież to nasze własne. Ludzkie. Dzieła, z którymi porozumiewamy się całym sobą, ponad słowami.
A propos słów: w „Vermeerze” schodzą drobnymi uskokami. Układają się w piramidę do góry nogami. Wyciekają jak strumień mleka z dzbanka trzymanego przez tę bezimienną dziewczynę, w skupieniu celebrującą najzwyklejszą codzienną czynność. Mleczna klepsydra. Kiedy dziewczyna przeleje mleko do misy, dokona się czas. Lecz niedoczekanie – nie tutaj. W dłoniach panny z Delft dzban nigdy nie będzie pusty. Jak z rogu Almatei, życiodajna biel płynie na wieczność.
„Vermeer” to też rozważania o wartościach. O znikomości życia i ponadczasowości geniuszu. Popatrzmy: słowa układają się w klepsydrę. Trapezoidalna forma skierowana klinem w dół. Wycieka gdzieś, ucieka. Ale jeszcze wciąż nie dotyka linii horyzontu. Bo dopóki trwa dziewczyna z dzbankiem mleka, „…Świat nie zasługuje na koniec świata”.
Nasze ocalenie w sztuce, upiera się Szymborska. Co nie znaczy, że przenikniemy tajemnicę ziemskiego bytowania. „Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”, pytał Paul Gauguin w tytule swego największego (rozmiarami) dzieła. Synteza jego ontologicznych poglądów przedstawiona w formie gigantycznego komiksu. Nie przesadzam. Malarz polecał „czytać” malowidło od prawej do lewej; od postaci śpiącego dziecka po dumającą samotnie staruszkę. Na szczęście, nie był doktrynerem. Pozostawiał odbiorcy swobodę interpretacyjną.
„Skąd przychodzimy, kim jesteśmy, do kogo wracamy?” – zastanawia się Szymborska. Ona wraca do tych, którym upływ czasu, a nawet aktualna ziemska nieobecność nie odebrały sensu istnienia. Była kiedyś Ella. Czarny słoń w różowych tiulach o anielskim głosie. Marzyły jej się zmiany koloru skóry, aparycji, wagi. Nie udało się. Ale gdy stanęła przed Nim, karnacja i tusza przestały mieć znaczenie. I powitał ją Pan: „pociecho ty moja czarna, rozśpiewana kłodo”.