Tak sobie to właśnie wyobrażałem. Jako komedię romantyczną z Julią Roberts w roli głównej. Albo Meg Ryan, która, jak informuje wydawca na okładce, jest wielbicielką tej książki (obok Hillary Clinton i Oprah Winfrey). I rzeczywiście. „Jedz, módl się, kochaj”, wszechświatowy bestseller Elizabeth Gilbert, książka sprzedana w 3 milionach egzemplarzy, przetłumaczona na 40 języków, utrzymująca się na czele polskich list sprzedaży od wielu miesięcy, wkrótce doczeka się adaptacji filmowej. Jak przenieść na ekran książkę pozbawioną jakiejkolwiek fabuły? Oto jest pytanie. Ale nie z takimi kwestiami spece z Hollywood już sobie radzili. Zapowiada się wszechświatowy hit filmowy z Julią Roberts jako znerwicowaną Amerykanką odzyskującą życiową równowagę.
Ale do rzeczy. „Jedz, módl się, kochaj” to zapis roku z życia Elizabeth Gilbert, amerykańskiej dziennikarki i pisarki. Bohaterka i narratorka w jednej osobie przeżyła trudny rozwód, a potem nieudany romans. Z tego wszystkiego zapadła na depresję i, mając lat 35, uznała swoje życie za kompletnie nieudane. Po czym ruszyła w drogę. Spędziła cztery miesiące w Rzymie (gdzie uczyła się włoskiego), tyle samo czasu w Indiach (gdzie praktykowała jogę w aśramie) oraz w Indonezji, a konkretnie na Bali (gdzie przyglądała się pracy szamana). Konstrukcja (i tytuł) książki zawiera sugestię, że w każdym z tych miejsc poświęciła się zgłębianiu ważnych kwestii. W Italii mianowicie uczyła się cieszyć przyjemnościami stołu (czyli w ogóle zmysłową stroną świata), w Indiach – modlitwy (duchowej równowagi, sensu życia), w Indonezji zaś miłości (która jest potrzebna do odzyskania harmonii). Niech i tak będzie. Ale dlaczego musi to zajmować prawie 500 stron? Skoro od początku wiadomo, że chodzi o to samo, z czego żartował Stanisław Brzozowski, krytykując Sienkiewicza. Że chodzi o to, żeby „Kmicic pojął Oleńkę”, a pani Elizabeth pana Felipe. Skądinąd happy end z panem Felipe nie jest taki oczywisty. Bo on (Brazylijczyk w średnim wieku) prowadzi interesy na Bali, a ona, młodsza od niego o lat 16 Amerykanka, chce wracać do Nowego Jorku. Ale to w końcu nie takie ważne. Ważne, że pani Elizabeth po roku odzyskiwania równowagi równowagę odzyskała i mogła się związać z mężczyzną.
Przy tak wyszukanej konstrukcji literackiego bohatera wyszukane musi być również przesłanie książki. I zaiste jest. A gdyby ktoś nie wiedział, gdzie padają najważniejsze kwestie, podawane są one rozstrzelonym drukiem. Na przykład: „Skąd ten pomysł, że nie wolno ci się zwracać poprzez modlitwę do wszechświata? Jesteś jego c z ę ś c i ą”; „masz święte prawo do czegoś takiego, co nazywamy w o l n ą w o l ą” albo „najlepsze, co możemy zrobić w zderzeniu z niezrozumiałym i niebezpiecznym światem, to ćwiczyć równowagę wewnętrzną”. Te i podobne mądrości podawane są ze śmiertelną powagą, Elizabeth Gilbert zdaje się bowiem uważać, że ma coś niesłychanie ważnego do zakomunikowania. I tak zdają się chyba sądzić miliony jej czytelników (czy raczej czytelniczek). To również nie byłby wystarczający powód, by pisać o tej książce, bo w końcu fakt, że wielu ludzi traktuje na serio głupstwa i grafomanię, to nic zaskakującego. „Jedz, módl się, kochaj” wydaje się jednak idealnym przykładem procesu zacierania tożsamości w świecie „płynnej nowoczesności”, jak nazwał naszą epokę Zygmunt Bauman. Zauważył on słusznie, że „idea tożsamości zrodziła się z kryzysu przynależności”, że czasy globalizacji są czasami zagubienia na „międzykulturowym bazarze”, na którym każdy wybiera taką tożsamość, jaka mu akurat pasuje. Dlatego Elizabeth Gilbert i jej czytelniczki nie widzą niczego dziwnego w tym, że biała Amerykanka z protestanckiej rodziny oddaje się hinduskiej jodze, która jest dla niej drogą do Boga. Jakiego Boga? A czy to nie wszystko jedno? Wszyscy są równie dobrzy.
[i]Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się, kochaj”. Przeł. Marta Jabłońska-Majchrzak. Rebis, Poznań 2007[/i]