Ten świat powoli zanika. Płowieje, jak słynny fresk na krakowskim Dworcu Głównym, który przedstawiał wizję socrealistycznego raju. Pamiętam, że nieraz stałem przed nim z zadartą głową i próbowałem porównać rysunki z rzeczywistością. Jakże było to trudne. Jakże zawsze jest to trudne, kiedy podejmuję próbę rekonstrukcji świata, w którym tak nieudolnie usiłowaliśmy z Tomkiem grać nasze szekspirowskie role.
Nie jedź, chłopcze, do Nowej Huty
A więc najpierw podkrakowska Nowa Huta, z której jak z falującej w pełnym słońcu zieleni morza Sargassowego socjalizmu wyłaniały się szczyty zatopionej Atlantydy. Były nimi pokraczne bloki z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Zamieszkiwali je potomkowie dawnych junaków i junaczek, przodowników pracy i przodowniczek, murarzy, traktorzystek i walcowników, konstruktorów pieców martenowskich i zwykłych kierowców. Całe to towarzystwo realizowało wiekopomny sen o Polsce godnej i zindustrializowanej, połączonej solidnym węzłem ze Związkiem Radzieckim i innymi bratnimi narodami. Wszystko po pas w grząskim błocie, w dziurawych gumowcach. Pełne zapału, ale i pijane, śpiące w śmierdzących pluskwą hotelach robotniczych i na zawszonych materacach. Tym, co naprawdę rządziło w tych przybytkach socjalizmu, były wódka, seks i przemoc. To w nocy, zaś w dzień całe to spędzone z najodleglejszych zakamarków Polski towarzystwo ścigało się we współzawodnictwie pracy, kładąc cegłę na cegle, a między nimi solidną warstwę zaprawy. I byli jeszcze oni, ukryci za chwalebnymi hasłami na czerwonych transparentach ludzie w ciemnych prochowcach, zbrojne ramię komunistycznej władzy, czyli UB.
Cały bezsens i porutę tamtych czasów opisał w demaskatorskim „Poemacie dla dorosłych" jeden z wieszczów socrealizmu Adam Ważyk. „Nie jedź, chłopcze, do Nowej Huty, bo po drodze będziesz otruty, niech ustrzeże cię plakat wężowy i w żołądku dorsz narodowy". Słyszę echo tych jego strof po dziś dzień. Był rok 1955, a poemat Ważyka zadziałał jak bomba atomowa. Zmiótł z powierzchni ziemi licznych redaktorów i sekretarzy, zwrócił uwagę, że za propagandową fasadą znaną z „Kroniki filmowej" jest inny, skoszarowany i dość niemoralny wszechświat.
Trzeba było się za niego zabrać, uczłowieczyć, ucywilizować, uczesać. Zaczęto więc modyfikować te chowające się w gęstej mgle przemysłowych wyziewów katakumby, ich mieszkańców przeprowadzać do świeżo postawionych bloków, które choć rozrzucone między połaciami gliniastych klepisk, po których zimą tańczyła zadymka, a w lecie wiry lepkiego kurzu, dawały pożenionym już parom junaków przynajmniej elementarne poczucie nowoczesności. Mieszkania, choć niewielkie, były wyposażone w bieżącą wodę, łazienki i kuchenne nisze. W wannach dawało się hodować świnkę, a na balkonie kury. Budowniczy Nowej Huty poczuli się wreszcie jak ludzie.
Rajski ogród pod kombinatem
Były i inne symptomy łaski pańskiej, jaka zstępowała za sprawą oświeconej już nieco władzy na tę krainę w cieniu buchających czarnym dymem kominów. W roku śmierci Stalina otwarto pierwszy, mieszczący się w monstrualnym socrealistycznym budynku kino-teatr „Świt". Cztery lata później jego klocowatego brata bliźniaka o nazwie „Światowid". A szczytem tego bujnego w swojej postępowości świata, jego symbolicznym parnasem stał się otwarty w grudniu roku 1955, a więc niespełna cztery miesiące po publikacji poematu Ważyka „Teatr Ludowy". Ponury gmach, który zdaniem fachowców od dramatu spełniał w rzadkich momentach przeszłości swoją kulturotwórczą rolę, ale mnie i Tomkowi kojarzył się głównie z nudnymi spędami czwarto- i piątoklasistów, których dręczono socrealistycznymi ramotami w stylu „Naszej patetycznej" niejakiego Jana Bijaty w reżyserii samego dyrektora, Ryszarda Filipskiego.