Pisarz powraca do kraju lat dziecinnych – na Podlasie, do rodzinnego domu stojącego w sadzie, w pobliżu osikowego zagajnika. W latach 60. XX stulecia we wsi nie było jeszcze prądu, więc co wieczór dziadek wchodził na zydelek, by zapalić wiszącą u powały lampę naftową. Babka zasiadała wtedy w kącie i snuła opowieści o duszach „ociężałych od grzechu i przekleństwa", o zjawach i widmach. Opowieści o świecie nadprzyrodzonym, który sąsiaduje z tym naszym, rzeczywistym, który się z nim splata...
Wyprawa w przeszłość
Stasiuk zauważa, że ludzie tamtych pokoleń nie potrzebowali wierzyć w istnienie niewiadomego. Mieli pewność, życie co chwila dostarczało im dowodów. My zostaliśmy skazani na trudną ufność. Nic nie jest już tak oczywiste jak kiedyś, a „gładka, wypolerowana powierzchnia codzienności usłużnie podsunie nam nasze własne, płaskie odbicie jako głębię".
Zapisem wyprawy w przeszłość jest także tytułowe opowiadanie „Grochów". To historia przyjaciela z młodości spędzonej na obrzeżach Warszawy, tam, gdzie „miasto zatrzymywało się w pół kroku jak nad urwiskiem". Pod koniec lat 70. wypuszczali się stamtąd autostopem w Polskę, z gitarą i namiotem, głodni i niewyspani. Teraz, w święta Wielkiej Nocy, jadą do Słowenii. Niby we dwóch. Przed Budapesztem przyjaciel powiedział, że najprawdopodobniej wkrótce umrze. Od tej chwili wiadomo, że miejsce na tylnym siedzeniu zajął ktoś trzeci.
Henryk Grynberg stwierdził, że jeżeli jakiejś historii nie da się zawrzeć na 100 stronach, prawdopodobnie w ogóle nie da się jej opisać. Książka Stasiuka liczy 94 strony, ale jej waga jest ogromna. Pisarz pyta o nasz czas. Co dzieje się z dniami, które pamiętamy tak wyraźnie? Ze zdarzeniami, które stały się naszym udziałem? Dlaczego trwają, choć my odchodzimy? Jak dzielić powolną śmierć z człowiekiem, z którym łączą się tylko wspomnienia życia?