Debiutujący pisarz, dziennikarz, podróżnik opowiada historie "plecakowców", którzy wyjeżdżają na Wschód, by zaznać „hardkoru", szukać korzeni i leczyć kompleksy – „Zamiast benzedryny mieliśmy balsam Wigor. Zamiast wiejskiej Ameryki i Meksyku lat pięćdziesiątych – mieliśmy Ukrainę. Ale chodziło o to samo. Braliśmy plecaki i jechaliśmy w drogę".
Nieprzypadkowo na plakacie zapowiadającym spotkanie znalazła się sztuka mięsa, książka zawiera krwiste opisy i jest do bólu szczera. Autor szczegółowo opisuje krajobraz kraju przemian, w którym brud ulicy miesza się z błyskiem słońca na kopułach kościołów. Wytyka dziwactwa "turystów", za wszelką cenę szukających przygody i odmienności od tego co mają na co dzień.
– Przyjeżdżacie tutaj, bo w innych krajach się z was śmieją. I mają was za to, za co wy macie nas: za zacofane zadupie, z którego się można ponabijać. I wobec którego można poczuć wyższość – mówi do jednego z bohaterów spotkana na Ukrainie kobieta.
Być może ma trochę racji, ale mimo wszystko, "plecakowców" pcha chęć poznania, przygody, zmierzenia się z trudem odkrywania miejsc, do których nie każdy dojdzie. I co najważniejsze - poznawania ludzi, najlepiej przy wspólnym piciu Wigoru.