W pamięci polskich teatromanów najbardziej zapisały się zapewne charty. Grały w „Miesiącu na wsi” Turgieniewa w reżyserii Adama Hanuszkiewicza (1974 r.). Wylegiwały się na żywej, odpowiednio pielęgnowanej murawie. Jako cytat z tej inscenizacji można potraktować ponowne użycie pary rosyjskich chartów w Teatrze Narodowym. Dyszały na smyczach trzymanych przez Dorotę Stenkę w „Fedrze” Mai Kleczewskiej (2006 r.). Jako pierwszy dwa charty (i Murzyna) pokazał na scenie Konrad Tom we własnej rewii „Halo, Nowości… ” w warszawskim Perskim Oku w sezonie 1927/1928.
Młodzi reżyserzy lubią wprowadzać do teatru pieski modnych ras. Grzywacza chińskiego dźwigał pod pachą jeden z bohaterów „Fanta$ego”, swobodnej przeróbki dramatu Słowackiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku (reżyseria Jan Klata, 2005 r.). Inna oryginalna rasa to west highland white terrier, czyli westie, pomysłowo wykorzystany w „Othellu” Szekspira, przygotowanym przez Macieja Sobocińskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie (kwiecień 2007). Aktor Juliusz Krzysztof Warunek ocenia westie jako szalenie inteligentnego partnera. – Jego właścicielka dziwiła się, że tak ładnie przy mnie chodził – mówi. – Wymagało to dużej cierpliwości, zdecydowania, szacunku dla psiej osobowości, a bywało, że i humorów. Spacerowałem z nim początkowo po podwórzu, później wśród ludzi, wreszcie na scenie. Układałem go, a on mnie. I dzięki niemu wzbogaciłem postać – opowiada Warunek. Faktycznie, mroczny charakter granego przez niego Rodriga przełamywało ciepło, jakim obdarzał swego pupila.
Pies jako postać demoniczna, jedno z wcieleń Mefista, pojawia się w „Fauście” Goethego. W inscenizacji Jerzego Jarockiego w Starym Teatrze w Krakowie (1997 r.) był to modelowo ostrzyżony, wielki czarny pudel. Zazwyczaj jednak w inscenizacjach „Fausta” aktorzy wodzą wzrokiem po scenicznym horyzoncie lub kulisach, markując obecność psa.
Na festiwalu małych form teatralnych we włoskim Arezzo w 1981 r. widziałem cztery inscenizacje komedii „Bau bau” Piera Benedetta Bertolego (po polsku: „Hau hau”). Traktowała o psach i ich właścicielach. Twórcy z Włoch, Anglii i Jugosławii obeszli się bez czworonogów. Aktorzy wdzięczyli się do pustki i głaskali powietrze. Jedynie w finale węgierskiej wersji z jednej kulisy był wypychany, a z przeciwnej wabiony sympatyczny kundelek, lecz płoszyły go oklaski. Widocznie nie znał słynnego zdania Tadeusza Kantora, że do teatru nie wchodzi się bezkarnie.
W widowiskach operowych nierzadko pojawiają się konie, jak np. u Verdiego w warszawskiej inscenizacji „Nabucco” w reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego (1992 r.). Przebiły ich jednak wielbłądy w „Aidzie”, którą węgierski reżyser Viktor Nagy wystawił we wrocławskiej Hali Ludowej. Świetnie grały na próbie, jednak zaskoczone głośną muzyką podczas premiery w popłochu zrejterowały ze sceny. Powiew autentyczności zwierząt polega i na tym, że zdarza im się pozostawiać po sobie kłopotliwe pamiątki, które trzeba czujnie zebrać na szufelkę.