Załamania nerwowe i alkoholizm ostatnio służą karierze amerykańskiej wokalistki Cat Power. W końcu światową sensacją jest aktualnie Amy Winehouse, która śpiewa o odwyku i znika, by w spokoju ćpać z mężem. Ale udowadnia też, że jej szaleństwo nierozerwalnie wiąże się z talentem. Dlatego 36-letnia Cat Power może liczyć na większe zainteresowanie i wyrozumiałość. Tej ostatniej nie mieli dla niej krytycy ani publiczność, gdy zapominała słowa piosenek albo przerywała koncerty. Ledwie miesiąc temu recenzent „Guardiana” pisał: „W depresji nie ma nic spektakularnego. Wie to każdy, kto widział, jak Cat Power usiłuje śpiewać na żywo. Ostatnio sławy przysparza jej nie tyle cudownie mroczny głos, ile nieumiejętność skorzystania z niego”.
To samo można powiedzieć o Winehouse, jednak ani porażki, ani nawet zasłużone cięgi nie przeszkodziły jej w sukcesie. Zresztą potknięcia odchodzą w cień, gdy słucha się „Jukebox”, drugiego albumu Cat Power wypełnionego coverami.
Jej głos wypada świetnie, daje utworom głębię, jest interpretacyjnym kluczem i powodem, dla którego ta płyta wydaje się tak intymna. Słuchanie nowych wersji utworów zwykle budzi we mnie potrzebę powrotu do oryginałów. Ale Cat Power zawłaszcza piosenki, zaśpiewane przez nią brzmią, jakby nie miały przeszłości. Oprócz matowego, zaprawionego alkoholem i papierosowym dymem głosu, w którym mieści się tyle samo melancholii co siły, jest i coś innego – spójność płyty. Zdumiewająca, zważywszy, że pojawiają się tu utwory z repertuaru artystów tak różnych, jak Janis Joplin, Billie Holiday czy Hank Williams. Łączy je atmosfera Ameryki lat 60. i 70. – w akustycznych aranżacjach Cat Power nie ma pośpiechu, jest natomiast tyle swobody, ile wokalistka zapragnie.
Ale sekret udanych interpretacji tkwi w tym, że Cat Power wiele przeżyła i w utworach sław znalazła siebie. Rozpacz porzuconej kobiety z „Woman Left Alone” Joplin to wspomnienie czasów, gdy Chan Marshall (tak brzmi prawdziwe imię Cat Power) dowiedziała się, że jej ukochany... ma żonę i dwójkę dzieci. Pracowała wtedy w nowojorskiej knajpie. Przyjechała tam z rodzinnej Georgii. „New York, New York” Sinatry śpiewa w imieniu młodej Chan, która marzyła, że i jej uda się w tym bezsennym mieście. W Atlancie obracała się wśród niezależnych i wiecznie spłukanych muzyków. Była pewna, że czeka ją los wagabundy. Wciąż nie może się nadziwić, że ma dach nad głową – wynajmowane za ledwie 160 dolarów mieszkanie, to samo od 16 lat.
Wcześniej nasiąknęła rockiem amerykańskiego Południa, dlatego teraz tak świetnie wydobywa z utworów na „Jukebox” bluesowe nuty. Na płycie są tylko dwie piosenki jej autorstwa, w tym „Song to Bobby”, marzenie o spotkaniu z Bobem Dylanem. Pobrzmiewa podziw oddanej wielbicielki, cały album jest skromny i szczery.