Po siedmiu miesiącach reaktywowany w centrum Warszawy klub jazzowy Akwarium wstrzymał działalność. Lokal miał ambitny program, ale powstał na najdroższej powierzchni handlowej w kraju. Zabrakło chętnych na koncerty kilka razy w tygodniu. Bilety kosztowały od kilkudziesięciu do prawie 200 złotych. To kilkakrotnie więcej niż w Krakowie, Olsztynie, Trójmieście czy Poznaniu, gdzie ceny zaczynają się już od 10 zł. – Wbrew powszechnemu przekonaniu słuchacze jazzu nie są bogaci – mówi Grzegorz Młynarski, właściciel Bohema Jazz Club w Olsztynie. – Biznesmeni rzadko kochają jazz, częściej się na niego snobują. A prawdziwi fani zarabiają przeciętnie.
Tymczasem właściciele klubów jazzowych zarabiają na wszystkim, tylko nie na muzyce. Bohema jest także restauracją. – Muszę działać dwutorowo – tłumaczy Młynarski. – Gastronomia przynosi dochody, a to, co wydalibyśmy na marketing, inwestujemy w koncerty jazzowe. Same w sobie są świetną reklamą.
Białostocki Odeon to jedyny ważny jazzowy lokal w mieście. – Inni się nawet w ten interes nie pchają – mówi Jarosław Aleksiejuk. W latach 90. przyjeżdżały tam gwiazdy: Bem, Prońko, Makowicz. Ostatnio o znane nazwiska trudniej. – Nie stać nas, a i potrzeby publiczności są ograniczone. Raz w tygodniu musimy robić to nieszczęsne karaoke, ale staramy się, żeby trzymało poziom. W soboty mamy imprezy taneczne, ratuje nas utarg z baru.
Nawet Lech Łuczak, szef renomowanego Blue Note w Poznaniu, uważa, że prezentowanie wyłącznie jazzu to lot kamikadze. Dlatego czasem, bez reklamy i rozgłosu, organizuje imprezy dla młodzieży – zawsze przychodzą tłumy. Natomiast w sezonie letnim klub zawsze zamyka. – Żeby przetrwać w wakacje, musiałbym robić komercję, a nie chcę – wyjaśnia Łuczak. Latem o publiczność na koncertach jazzowych wyjątkowo trudno, ale i przez cały rok frekwencji przewidzieć się nie da. Nie gwarantują jej nawet gwiazdy, wizyty awangardowych muzyków to zaś duże ryzyko. – Niedawno był u nas Samuel Blaser nagradzany na ważnych festiwalach. Mimo promocji sala była pusta – mówi Ewelina Spyrka z krakowskiego Piec Artu. – Prezentowanie trudnych gatunków, takich jak free jazz, wymaga nakładów i starań. W Krakowie mamy uprzywilejowaną sytuację, bo słuchacze są z jazzem obyci. A i tak jest nam ciężko.
Większość właścicieli uważa, że wystarczy, jeśli znani artyści występują w klubie dwa, trzy razy w miesiącu. W pozostałe dni grają młodsi i lokalni, a więc tańsi, muzycy. W ten sposób goście się nie nudzą, a ich portfele nie cierpią. Na co dzień taką strategię prowadzi krakowski Harris Piano Bar. Zaprasza m.in. studentów uczelni muzycznych. Koncerty są co wieczór, tradycyjny jazz przeplata się z fusion i latin jazzem. Opłaty za bilety są symboliczne, a lokal pełny. Menedżerka Małgorzata Michalska zapewnia: – Bilans mamy dodatni, szef jest zadowolony.