Wszystko zaczyna się od rytmu indyjskiej tabli. I od północnego czubka globu, z którego Morissette wyrusza w podróż do swojego gniazda w Kanadzie. „Jestem obywatelką planety” – śpiewa. Ten album dowodzi raczej, że jest obywatelką muzyki.
Nie potrzebowała paszportu, by przenieść się z rockowej rzeczywistości do transowych i klubowych rytmów.
Nowe piosenki stoją dokładnie na ich granicy. Album jest tak samo osobisty i poetycki jak wcześniejsze. Zachował moc zachwycającego debiutu sprzed 13 lat.
Jeśli nie śledziliście późniejszych losów Alanis, wróćcie do niej teraz. „Flavors of Entanglement” jest przeszywająca – wywołuje dreszcze i łzy. Z połączenia kompozycji i tekstów Morissette rodzą się utwory niespotykanie intensywne. Strach pomyśleć, jaka część tych emocji pochodzi z przeżyć artystki.
A przecież inaczej być nie może – takiego upodlenia i uwiązania, takiej tęsknoty i determinacji, by wyrwać się na wolność, nie można wymyślić. „Nie zaznasz szczęścia, dopóki nie ujrzysz mnie w kaftanie bezpieczeństwa!” – wykrzykuje w „Straitjacket” wściekła Alanis temu, kto chciał ją doprowadzić do obłędu. Jeszcze zrozpaczona, ale już wolna. Jej głos jest ostry i kąsa. Jego mrocznej barwie towarzyszą nie tylko mocne gitary, ale i bity pożyczone z disco i hip-hopu.