Mówili, że nic ze mnie nie będzie

Z Michaelem Caine’m rozmawia Roman Rogowiecki

Publikacja: 31.07.2008 01:35

Mówili, że nic ze mnie nie będzie

Foto: AP

Rz: Ostatnio często gra pan mentorów. Czy uważa się pan za kogoś takiego w świecie filmowym?

Nie, ja w ogóle mało obracam się w środowisku filmowym. Nie spotykam się z aktorami i to nie dlatego, że ich nie lubię. Po prostu mieszkam w Surrey, gdzie nie ma ich zbyt wielu. Nie mam też siebie za kogoś specjalnego. Spokojnie sobie mieszkam. Mam natomiast gazetowy image, który mi się podoba, więc wmawiam sobie, że to właśnie ja. Moja żona mówi wtedy, że jestem w błędzie. A ja ją przekonuję, że w gazecie piszą, że jestem ikoną. Ona na to: – Dobrze, wynieś śmieci. Tak wygląda moje życie, całkiem zwyczajnie.

Wszystko wskazuje na to, że nadal lubi pan grać w filmach, szczególnie u Christophera Nolana...

Ja chyba nigdy nie wydoroślałem. W moim odczuciu mam 38 lat, ale pan oczywiście tego nie dostrzega. Jestem w luksusowej i bardzo szczęśliwej pozycji, że pracuję tylko wtedy, kiedy naprawdę chcę. Nie lubię rano wstawać, uczyć się na pamięć stron dialogu. Tak naprawdę jestem już na emeryturze. Biorę się do roboty tylko wtedy, gdy pojawia się propozycja nie do odrzucenia.

Kiedy zadzwonił Chris Nolan, nie mogłem mu odmówić. Zrobiłem z nim następną część „Batmana” – „Mrocznego rycerza”, bo to chyba najlepszy reżyser, z jakim kiedykolwiek pracowałem. Jest fantastyczny. A ja muszę mieć obsesję na punkcie tego, co mi ktoś zaoferuje. Nie pracuję, żeby pracować czy zarabiać. W moim wieku już się nie zarabia. Wszystkie pieniądze zgarniają gwiazdy. No dobrze, skłamałem. Co jest takiego w postaci Alfreda, służącego Batmana, że zagrał go pan po raz drugi?

Alfred zna głównego bohatera doskonale. Dlatego radzi mu, co powinien zrobić, jak postępować ze swoim życiem. Pyta Batmana np.: – Co się stało, że wkłada pan kostium? Jest na ekranie reprezentantem publiczności. Rola Cuttera, magika odpowiedzialnego za przygotowanie iluzji za kulisami w filmie „Prestiż”, także zrealizowanym przez Nolana, była nieco podobna do roli służącego w przygodach Batmana.

„Prestiż” to film o magii. Jaki jej rodzaj robi na panu największe wrażenie?

To obraz osadzony w czasach wiktoriańskiej Anglii. Wtedy było wielu magików, którzy występowali w każdym teatrze. Byli wówczas odpowiednikami dzisiejszych gwiazd rocka. Jednak wraz z pojawieniem się sztuki filmowej – największej iluzji naszych czasów – nastąpił koniec magii w tradycyjnym znaczeniu.

Oczywiście, nadal wielu magików organizuje swoje pokazy, ale tylko kilku z nich robi wspaniałe przedstawienia. Moi ulubieńcy to od zawsze duet Sigfried i Roy, którzy prezentują show z tygrysami w Las Vegas. Specjalnie na potrzeby tego pokazu zbudowano salę za 50 milionów dolarów, a zrobił to Steve Wyne, którego też dobrze znam. Jeśli ktoś chce dziś zobaczyć wspaniałą magię, serdecznie polecam ten pokaz.

Na ekranie jest pan niezwykle przekonujący w większości ról. Czasem wygląda to tak, jakby pan wcale nie pracował nad rolą. Na czym polega fenomen pana aktorstwa?

Interesują mnie tylko takie postacie, w których aktor może się całkowicie zatracić. Wtedy słyszę, jak ludzie mówią: – No, tak, to łatwe, bo on gra samego siebie. Rzecz jasna nie gram siebie, gdyby tak było, ludzie popłakaliby się z nudów. Prawda jest taka, że w naprawdę dobrej roli aktor powinien być niewidzialny, przeźroczysty. Tak jakby na ekranie nic nie robił. Czasami spotykam się z takimi opiniami w recenzjach: „Wydaje mi się, że Michael Caine jest w tym bardzo dobry” albo „Co za świetna gra” albo „Michael jest znakomitym aktorem”. Nie o to chodzi.

Sęk w tym, żeby będąc w kinie zastanawiać się nad dalszymi losami bohatera, by myśleć o nim, a nie o aktorze. Czytałem recenzję filmu „Prestiż”. Wszyscy zostali pochwaleni, a o mnie napisano: „Jak zwykle na grze Michaela Caine’a można polegać”. No dobrze, niech będzie. Pomyślałem sobie tylko o wysiłku, jaki w to włożyłem. Najtrudniej jest stworzyć taką rolę, która zdaniem widzów nie wymagała żadnej pracy od aktora. Zawsze mówię o wielkiej różnicy, jaka wynika z patrzenia na Gene'a Kelly'ego i Freda Astaire'a. Patrząc jak tańczy Kelly, mówisz sobie: „Ja tego nigdy nie zrobię”. Kiedy oglądasz Astaire'a, mówisz: „Ja też mogę tak zatańczyć”. Ale nie zatańczysz..

Ma pan znakomity, mocny, sceniczny głos. Nie sądzi pan, że wielu młodych aktorów nie potrafi odpowiednio podawać tekstu w teatrze czy na planie filmowym?

Zgadzam się. Grałem w takich filmach, w których nie słyszałem, co mówił do mnie inny aktor. On twierdził, że tak właśnie pracuje. Zapytałem go wtedy: „Jak mówisz, to druga osoba ma nie wiedzieć, co mówisz?”. Odpowiedział, że mówi tak tylko na planie, a potem w studiu nakłada swój normalny głos. W takich sytuacjach patrzę na aktora i czekam aż skończy ruszać ustami, żebym mógł zacząć swoją kwestię. Kiedy on się zatrzymuje, ja zaczynam mówić i nagle jego usta znowu się ruszają. To są bardzo niezręczne sytuacje.

Moja żona zawsze prosi, bym mówił ciszej w restauracji, bo mam głos jak tuba. Ale zauważyłem, że dźwiękowcy mnie lubią. Może dlatego, że mnie dobrze słyszą.

Czy to kwestia ćwiczeń?

Tacy starsi faceci jak ja, zaczynali od pracy w teatrze. Spędziłem na scenie 9 lat. Jeśli miało się cichy głos, to producent przypominał już pierwszego dnia pracy: „Ludzie z tylnych rzędów zapłacili, żeby słyszeć, co mówisz, więc mów głośniej!”. Nie chodzi o krzyk, tylko o emisję głosu i z czasem ustawienie go na właściwym poziomie.

Czy to prawda, że w pracy aktorskiej kieruje się pan maksymą „Przyślijcie mi scenariusz i czek. To wystarczy bym zagrał”?

Nie. Mój Boże, to jakaś mitologia na mój temat. Nigdy nie było tak, by czek i scenariusz wystarczyły, żebym zagrał. Kiedy zaczynałem jako aktor, nie odniosłem żadnego, znaczącego sukcesu przed trzydziestką. Moja kariera zaczęła się dosyć późno. Pierwsze filmy kręciłem dosłownie jeden po drugim, bo chciałem zarobić na dom dla siebie, brata i matki. Takie miałem plany.

Kiedy się zaczyna w tej branży, ma się wrażenie, że nikt cię nie zatrudni do następnego filmu, że ten w którym grasz, jest ostatni. Wtedy wpadłem na świetny pomysł, że jeśli zagram w pięciu filmach, to chociaż jeden z nich musi wypalić. A o pozostałych nikt nie będzie pamiętał. Pomyślałem, że przy okazji zarobię masę pieniędzy. I w sumie tak się stało...

Pana autobiografię przeczytałem dosłownie jednym tchem.

Miałem piękne życie.

Pamiętam fragment o tym, jak bardzo był pan ambitny na początku kariery i jak konkurował z Seanem Connerym.

Byliśmy z Seanem w jednej ekipie. Miałem 24 lata, on – 26 i obaj byliśmy bardzo ambitni. Mieliśmy obsesję na tym punkcie, bo wszyscy nam mówili, żebyśmy zapomnieli o aktorstwie. Że nic z nas nie będzie. Piekielna ambicja była naszym jedynym lekarstwem. Pisze pan w książce, że w Afryce wspólnie z Seanem Connerym musieliście w klubie tańczyć z facetami, bo nie wpuszczano tam kobiet.

To prawda, tańczyliśmy z naszymi szoferami, ale pamiętam, że szofer Seana był znacznie przystojniejszy niż mój. Rzecz działa się w Maroko, gdzie kręciliśmy film „Człowiek, który chciał być królem”.

Czyli potwierdza pan, że to prawda?

Oczywiście, ja nie kłamię. Poproszono mnie, żebym napisał autobiografię, bo na rynku było jedenaście innych książek o moim życiu. Postanowiłem, że napiszę własną, bo inaczej ludzie uwierzą w tamte historie, z których wiele było niezbyt pochlebnych.

Uspokoję pana, nie mam aż takiej wyobraźni, by wymyślać rzeczy, które nie miały miejsca. Był pan kiedyś w Polsce?

Nakręciłem kiedyś film na Węgrzech, ale to było jeszcze w czasach komunizmu.

W Polsce niestety nie byłem. Na razie.

Jeden z najsłynniejszych brytyjskich aktorów w dziejach kina, naprawdę nazywa się Maurice Joseph Micklewhite Jr. Nie ma aktorskiego wykształcenia, fachu uczył się w teatrach prowincjonalnych. Międzynarodowy rozgłos przyniósł mu cykl szpiegowskich thrillerów o przygodach Harry'ego Palmera. Wybitną kreację stworzył w „Człowieku, który chciał być królem” Johna Hustona (1976). Ma w dorobku dwa Oscary za rolę drugoplanową – za „Hannah i jej siostry” Woody'ego Allena (1986) oraz „Wbrew regułom” Lasse Hallstrőma (2000). Przed ośmioma laty otrzymał z rąk królowej Elżbiety II tytuł szlachecki. 8 sierpnia na ekrany polskich kin wejdzie kolejna część przygód Batmana – „Mroczny rycerz”, w którym zagrał służącego Alfreda.

Rz: Ostatnio często gra pan mentorów. Czy uważa się pan za kogoś takiego w świecie filmowym?

Nie, ja w ogóle mało obracam się w środowisku filmowym. Nie spotykam się z aktorami i to nie dlatego, że ich nie lubię. Po prostu mieszkam w Surrey, gdzie nie ma ich zbyt wielu. Nie mam też siebie za kogoś specjalnego. Spokojnie sobie mieszkam. Mam natomiast gazetowy image, który mi się podoba, więc wmawiam sobie, że to właśnie ja. Moja żona mówi wtedy, że jestem w błędzie. A ja ją przekonuję, że w gazecie piszą, że jestem ikoną. Ona na to: – Dobrze, wynieś śmieci. Tak wygląda moje życie, całkiem zwyczajnie.

Pozostało 92% artykułu
Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Kultura
Koreanka Han Kang laureatką literackiego Nobla. Wiele łączy ją z Polską
Kultura
Holandia: Dzieło sztuki wylądowało w koszu. Pomylono je ze śmieciami
Sztuka
Otwarcie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie coraz bliżej
Kultura
Jubileuszowa Gala French Touch La Belle Vie! w Warszawie