Niedawno Madonna i Prince przekroczyli pięćdziesiątkę, a Michael Jackson kończy ją za kilka dni. Tymczasem świat popu ceni to, co nowe, przesuwa więc gigantów lat 80. i 90. na pozycje szlachetnych, ale minionych mistrzów. Dorosła generacja słuchaczy, dla których muzyka zaczyna się od Britney Spears. Ich pamięć dalej nie sięga.
Na warszawskim koncercie Rihanny średnia wieku to 16 lat. Nastolatki znajdują się w centrum zainteresowania przemysłu muzycznego i decydują, co jest na czasie. Chętnie słuchają rówieśników, którzy mają coraz więcej możliwości i coraz mniej zahamowań. Nie oczekują od muzyki, że pomoże im osiągnąć zbiorowy cel, wyrazi ideały pokolenia. Tych ideałów nie ma. Po hipisowskiej rewolucji lat 60., późniejszym rockowym buncie i psychodelii nie został ślad. Także gładki pop, wymysł korporacyjnej Ameryki lat 80., wywiązał się już ze swojej roli – pomógł promować tolerancję.
Homoseksualizm George'a Michaela, androgeniczność Prin-ce'a czy spowodowana AIDS śmierć Freddiego Mercury'ego przełamały tabu. Emancypacja muzyków afroamerykańskich w połowie lat 90. usunęła ostatnie społeczne ograniczenia. Również w sferze obyczajowej nie ma murów. Spora w tym zasługa Madonny – poszerzyła granice naszej akceptacji.
Współczesny pop jest pełen zapożyczeń i powtórzeń z melodii sprzed dwóch dekad
Jako ostatnia artystka średniego pokolenia walczy jeszcze o pozycję liderki. To jednak pozory, autorami brzmienia jej nowej płyty są przecież muzycy o wiele młodsi – 35-letni Pharrell Williams i 27-letni Justin Timberlake. Ten ostatni śpiewa z nią w duecie piosenkę "4 Minutes" i to on robi królowej popu przysługę, nie odwrotnie. W pojedynkę nie utrzymałaby się na szczycie. Czuje na plecach oddech wokalistek, które mogłyby być jej córkami: Rihanny, Duffy, Leony Lewis. Od miesięcy oczy wszystkich zwrócone są na nieobliczalną 25-letnią dziewczynę – Amy Winehouse.