"Sugar Mountain. Live at Cantenbury House 1968" jest wspaniałym wehikułem czasu – zabiera na intymne spotkanie z chłopakiem u progu wielkiej kariery. Słuchając, łatwo sobie wyobrazić, że muzyk pojawił się obok nas z gitarą, snuje osobiste opowieści o dziewczynach, poszukiwaniach i pryskających złudzeniach. W studenckim klubie Cantenbury House jest, sądząc z oklasków, raptem kilkadziesiąt osób, ale konferansjer aż tylu się nie spodziewał: – Zaskoczyliście nas. Mam nadzieję, że kelnerki dotarły do każdego.
Young ma 22 lata, długie włosy ("W życiu nie miałem tak długich jak teraz!") i bentleya z 1944 r. ("Wyobrażacie sobie takiego typa jak ja w bentleyu?"). Niedawno wziął rozwód z Buffalo Springfield, najbardziej obiecującą (zdaniem wielu – także najbardziej rozczarowującą) kalifornijską grupą folk-rocka lat 60. Lada dzień ukaże się jego pierwsza solowa płyta. Nikt jeszcze nie zna przebojowej "Heart of Gold", politycznej "Ohio" ani społecznej "Ordinary People". Young nie jest jeszcze bogiem folku, ojcem chrzestnym muzyki grunge, jedynym artystą dorównującym Dylanowi. Wciąż przed nim są nagrania z supergrupą Crosby, Stills, Nash & Young czy Crazy Horse. Dopiero zaczyna pisać i komponować. Przez cztery dekady będzie to robił niemal bez przerwy, okaże się jednym z najpłodniejszych muzyków, a jego dorobek zostanie zapisany na ponad 40 albumach.
Na razie w USA przebywa nielegalnie, zieloną kartę otrzyma dopiero za dwa lata. Do Kalifornii przyjechał samochodem – 2 tysiące mil z kanadyjskiego Toronto, gdzie dorastał. – Wiecie, co robiłem, zanim zająłem się tym? – pyta, brzdąkając na gitarze. – Pracowałem w księgarni. Ale mnie zwolnili. Czy wszyscy na sali wiedzą, co to są pigułki? Może nie powinienem o tym mówić... Wywalili mnie, bo nie mogli na mnie polegać. Otóż miałem taką znajomą, która dawała mi czerwone pigułki. Mówiła, że to na odchudzanie. I rzeczywiście, cały dzień po nich nie jadłem!
Trudno się nie roześmiać – chłopięcy głos Younga brzmi niewinnie, beztrosko. Cztery lata później, gdy narkotyki zabiorą mu dwóch przyjaciół, skomponuje album "Time Fades Away" – ponoć lubi go najmniej ze wszystkich, jakie nagrał. Tymczasem serwuje zabawne opowiastki, jest bezpretensjonalny i uroczy. – Czy ktoś w ogóle chce, żebym coś zrobił? – pyta, jakby od niechcenia zaczynając kolejną piosenkę. Wszystkie: "Mr.Soul", "Out of My Mind" czy "The Loner", brzmią, jakby nam śpiewał do ucha – na wyłączność, szczerze, bezinteresownie.
To nie jest Young z późniejszych nagrań, szukający nowych form: od bluesa, country po mieszankę metalu i folku. Na scenie Cantenbury House stoi chłopak z akustyczną gitarą i oferuje muzykę w najczystszej, najprostszej postaci. Nie jest jeszcze ukształtowanym artystą, ale osiągnął już szczytową formę. Za każdym razem, gdy porzuca żarty i zaczyna śpiewać, zmienia się w zaskakująco dojrzałego mężczyznę. Opowiada o utraconej młodości w "Sugar Mountain", w "Nowadays Clancy Can't Even Sing" słychać, że zna już smak goryczy i rozczarowania. Ale wciąż ma dość pragnień, by stworzyć portret wymarzonej kobiety w "I've Been Waiting for You". Gitara ustępuje melodiom i historiom, na pierwszy plan wychodzi tylko w "The Old Laughing Lady", nagle mocna i magnetyzująca, zapowiada mroczną przyszłość rocka. – Ciągle mnie pytają, co mam z pisania – zagaduje Young. – Poza pieniędzmi, oczywiście. Za pierwsze duże pieniądze kupiłem bentleya.