Nie mieliście nigdy ochoty urwać się z życia pełnego terminów i zobowiązań? Na jakiś czas zniknąć? Bohater „Dziennika z zaginięcia” tak właśnie postępuje. Nie uprzedzając żony ani pracodawców, któregoś dnia wsiada w tokijskie metro, jedzie w kierunku gór, wysiada w rzadko zamieszkałej okolicy i… zaczyna egzystencję współczesnego Robinsona Cruzoe. Na bezludnej wyspie w cywilizacyjnym oceanie.
Tak zaczyna się jeden z najbardziej poruszających komiksów, na jakie ostatnio natrafiłam. Bo to nie fikcja ani metafora. Zdumiewająco szczera autobiografia artysty, który wpada w alkoholizm z permanentnego przepracowania. Tym komiksem Azuma wypłynął na światowe forum, zdobył liczne nagrody (m.in. „New York Magazine” uznał „Dziennik…” na najlepszą powieść graficzną 2008 roku). Przede wszystkim, odzyskał dla siebie szacunek.
Dobiegający sześćdziesiątki artysta przywołał wydarzenia sprzed ponad 30 lat, gdy jako dwudziestolatek i początkujący mangaka (rysownik mangi) przyjeżdża do Tokio z Hokkaido. Chwyta każde zlecenie, żeby się utrzymać. Jest inny, niż koledzy po fachu. Trochę archaizuje, stylizuje się na amerykański styl z okresu międzywojnia, ale też jego prace wyróżniają się świeżością kreski, zaś nieco kiczowate postaci urzekają autentyzmem uczuć.