[b]Rz: Od narodzin Groove Armady w latach 90. szczególną uwagę przywiązujecie do występów. Lasery, wizualizacje, instrumentaliści – wtedy była to w muzyce klubowej rzadkość, teraz to obowiązujący standard, także w popie i rocku. Czuliście, że przecieracie nowy szlak?[/b]
Tom Findlay: Chciałbym powiedzieć, że przewidzieliśmy koncertowy boom, którego dziś jesteśmy świadkami. Ale po prostu obaj z Andym zaczynaliśmy kariery na scenie – uczyliśmy się fachu jako członkowie grup muzycznych. Dziś nie uważamy się za pionierów, a szczęściarzy. Muzykę taneczną niełatwo połączyć ze scenicznym widowiskiem. Występując na całym świecie, zdobyliśmy doświadczenie, niezwykle ważne teraz, gdy stało się jasne, że przyszłością muzyki są występy na żywo.
[b]Już dziś muzycy się prześcigają, stosując efekty specjalne i technologiczne tricki. Co będzie dalej?[/b]
Wizualizacje i lasery były symbolem elektroniki lat 90., znakiem rozpoznawczym popularnych artystów – Faithless, Underworld, Chemical Brothers. Ale wszystkie fantastyczne kapele, które wyłaniają się teraz, choćby The Klaxons, robią coś odwrotnego: redukują oprawę występów. My również. Przed rokiem na finał festiwalu w Glastonbury daliśmy gigantyczny show – to był dla nas moment zwrotny, koniec epoki. Koncert, który zobaczycie w sobotę w Warszawie, jest nowym wcieleniem – gramy skromniej, z mniejszym zespołem, bez ekranów.
[b]Dlaczego w ostatnich latach koncerty stały się najważniejszym segmentem muzycznego show-biznesu?[/b]