„Jestem tu nowy” – tak po polsku brzmi tytuł nowej płyty muzyka, który w 1970 r. wymyślił rap. Stał się wzorem artysty zaangażowanego społecznie, traktującego słowo i muzykę jako narzędzie zmiany, broń w walce o emancypację amerykańskich Murzynów. Był ulicznym poetą, czarnoskórym Bobem Dylanem, ważną postacią ruchu praw obywatelskich.
Wszyscy późniejsi raperzy rozwijali i zmieniali stworzoną przez niego formułę: błyskotliwe, częściowo improwizowane recytacje w uproszczonych, jazzowo-funkowych aranżacjach. Robią to kolejne pokolenia hiphopowców, choć wielu nie zna nazwiska Gil Scott-Heron. Powiedzenie „Jestem tu nowy” – to żart starego mistrza i wyznanie upadłego artysty, który po 16 latach wraca do świata muzyki rządzonego nowymi regułami.
Życiorys Herona ilustruje rozkwit i katastrofę rapu, który był muzyką gniewnych rasowych gett, ruchem mającym podźwignąć ludzi uwięzionych w betonowej beznadziei, a stał się karykaturą. Skarlał do bezmyślnych przebojów, które sprzedają się, bo nie niosą treści. Współcześni twórcy społecznego nurtu w rapie są mało znani i pomstują, że spragnieni forsy koledzy „ukradli hip-hop”, użyli go dla własnych korzyści, oddali białym dzieciakom. Wykastrowali z agresji i problemów, które przecież nie zniknęły.
Gil Scott-Heron wydał pierwszy album w 1970 r. „Small Talk at 125th and Lenox” był dynamitem – błyskotliwą, prowokującą muzyką protestu, opisem kipiącego od frustracji życia w gettach. Wyrażał nadzieję, ale też mobilizował do działania. Heron nie przypominał pojednawczego Martina Luthera Kinga, bliżej było mu do Malcolma X.
W manifeście „Revolution Will Not Be Televised” zapowiadał społeczny wybuch, atakował media obojętne na dramat Afroamerykanów. To był początek serii utworów, które choć z mocnych funkowych brzmień ewoluowały w stronę tanecznych i lżejszych, nigdy nie straciły ostrości. Przekaz był dla Herona najważniejszy.