Kiedy w sobotnią noc grupa Jamiroquai zamykała Warsaw Orange Festival, lider Jay Kay dziękował polskiej publiczności równie wylewnie jak ona jemu. Salutował wzruszony i chyba zdumiony entuzjastycznym przyjęciem. Chwilę wcześniej śpiewał w „White Knuckle Ride" o przejażdżce, która podnosi ciśnienie i sprawia, że wszystko staje się lepsze. To było doskonałe podsumowanie dwugodzinnego koncertu i dwudniowego festiwalu, w czasie którego emocje i muzyczne napięcie rosły z każdym utworem.
Szamańskie boogie
Kosmiczny kowboj Jay Kay serwował szamańskie sztuczki i elektroniczne boogie z radością chłopca, który przed laty wymarzył sobie muzyczną podróż i do dziś dobrze się bawi. Wciąż smukły i zwinny, z młodzieńczym głosem i nieodłącznym pióropuszem na głowie, odprawiał bezpretensjonalną, radosną ceremonię.
Razem ze świetnymi muzykami celebrował każdy utwór, rozbudowywał je do piętnastominutowych, wręcz epickich wersji. Z łagodnego funku „Love Foolosophy", przy którym nie da się usiedzieć, prowadził do nastrojowego „Travelling Without Moving" i ostrego „Deeper Underground". Nie spieszył się, chciał, żeby uroda i lecznicze działanie piosenek dotarły jak najgłębiej. Znalazł w Polakach uważnych i świetnie reagujących słuchaczy.
Pantera i bestia
To samo mogą powiedzieć wszystkie gwiazdy imprezy na stadionie Legii – młoda w większości publiczność festiwalu to odbiorcy obeznani z zagranicznym repertuarem i wizytami artystów światowego formatu, ale wciąż głodni muzycznych wydarzeń. Po wyprawach na koncerty w Chorzowie, Gdyni czy Krakowie mogą się cieszyć imprezą wysokiej klasy w stolicy.
Jamiroquai już wcześniej doświadczyli gorących polskich reakcji, ale występujący przed nimi Plan B gościł u nas po raz pierwszy i choć jest gwiazdą mniejszego formatu, mógł być spokojny: tysiące gardeł wspierały go w refrenach.