Prince nie zna granic

Open'er: Występy 100 artystów na tegorocznym festiwalu w Gdyni były jedynie tłem dla funkowej eksplozji Księcia

Aktualizacja: 04.07.2011 18:54 Publikacja: 03.07.2011 22:29

Prince kazał na siebie czekać polskim fanom wiele lat, ale uczestnicy open'erowgo koncertu nie mieli

Prince kazał na siebie czekać polskim fanom wiele lat, ale uczestnicy open'erowgo koncertu nie mieli mu tego za złe

Foto: Fotorzepa, BK Beata Kitowska

Wszedł w sobotę na scenę pewnym, władczym krokiem i oznajmił: – Polsko, jestem tu!

Najbardziej pożądany artysta świata sam decyduje, gdzie wystąpi – chcą go wszyscy, wszędzie. Po minucie było jasne dlaczego: jest rockandrollową trąbą powietrzną i przemieszcza się w zawrotnym tempie. Na powitanie w „Lay Down" z ostatniej płyty „20Ten" – w ostrym, rockowym numerze przedstawił się jako gitarzysta. Od tego instrumentu zaczynał jako chłopiec. Gdy już rozpędził funkową lokomotywę, a kilkadziesiąt tysięcy ludzi posłusznie reagowało na każde jego skinienie, mówił przekornie: „To jest gitara, nazywam się Prince i chcę być gwiazdą". Marzenie sprzed lat spełniło się tysiąckrotnie.

Nagle w „Delirious" cofnął czas o blisko 20 lat, do epoki syntezatorów i futurystycznych zabaw z rytmem. A po chwili proponował już erotyczne szaleństwo w „Let's Go Crazy".  Wirował w złotym kostiumie – spodniach i tunice wyszywanej błyskotkami. W świetle reflektorów wyglądał jak ognista zjawa, ale dopiero gdy scena pogrążała się w ciemności, stawał się gwiazdą: migotał własnym światłem, jak oddalony, kosmiczny obiekt. Klawiszowcy odpalili funkową rakietę, a Prince w tanecznym „1999" sprawdzał, czy umiemy się bawić. Na ekranie w kształcie wielkiego oka buchały płomienie, scenę zalały czerwone światła, a namiętny śpiew zapowiedział przejażdżkę w „Little Red Cor-vette". Wszystko to wydarzyło się w ciągu kwadransa i było tylko rozgrzewką.

Purpurowy hit

Gdy na jego życzenie wyklaskiwaliśmy szybki rytm, wyciągaliśmy telefony komórkowe i skakaliśmy, kiwał głową jak usatysfakcjonowany władca: – Proszę, proszę. Patrzcie tylko! – uśmiechał się i dziękował, że jesteśmy z nim. Choć muzyką rzuca na kolana, to serca podbija otwartością – zależy mu na wspólnej zabawie. To jeden z tuzów show-biznesu, który swoją wartość mierzy satysfakcją publiczności.

W Gdyni był artystą od stóp do głów, ale nie miał w sobie pychy – przyjechał zapewnić nam rozrywkę. „Nothing Compares 2 U" śpiewał z gitarzystką, wymieniali się frazami, budując zmysłowe napięcie. Imprezowym „Take Me with You" Prince prowadził do serca swojej muzyki. – Jestem z Minneapolis, a brzmienie tego miasta to funk! – ostrzegł i radził poinformować telefonicznie przyjaciół, że jesteśmy w najlepszym miejscu na świecie. Byliśmy.

W białym świetle, wśród ostrych, minimalistycznych bitów śpiewał „When Doves Cry". Chwilę potem był znów reinkarnacją Jamesa Browna i wypinał pośladki, wyznaczając funkowy rytm. Wreszcie wydarzyło się najważniejsze: światła zmieniły się na purpurowe, a Prince zapowiedział, że w „Purple Rain" nie będzie się spieszył. Śpiewaliśmy z nim, wyciągając w górę świecące telefony. Było romantycznie, patetycznie i trochę kiczowato, ale w popie ckliwość jest dozwolona. Dla Prince'a „Purple Rain" to opus magnum, dowód talentu danego od Boga. Gorliwy świadek Jehowy żegnał się, tonąc w deszczu złotego confetti i wyciągając ramię do nieba.

Ostatnia orbita

Na tym zakończył się program obowiązkowy. Wszystko, co wydarzyło się potem, było jeszcze lepsze. Prince bisował pięciokrotnie, za każdym razem wracał na scenę w innym, zachwycającym wcieleniu.

– Jesteście szaleni? A więc jesteście moi! – funkowa machina pędziła coraz szybciej, a im wylewniej Prince się żegnał, tym mocniej grał w kolejnym bisie. – Nie chcecie iść do domu? Ja też nie! Dopiero w ostatnich minutach koncertu pokazał, kim jest: muzykiem absolutnym, który nie zna granic, potrafi zagrać i zaśpiewać wszystko. Gdy był już w szczytowej formie, pożegnał się naprawdę: – Mógłbym dla was grać całą noc!

Wszedł na swoją orbitę i zniknął. Światła zgasły. Tylko na  rozchmurzonym niebie kilka gwiazd, a na którejś z nich – Mały Książę.

Wszedł w sobotę na scenę pewnym, władczym krokiem i oznajmił: – Polsko, jestem tu!

Najbardziej pożądany artysta świata sam decyduje, gdzie wystąpi – chcą go wszyscy, wszędzie. Po minucie było jasne dlaczego: jest rockandrollową trąbą powietrzną i przemieszcza się w zawrotnym tempie. Na powitanie w „Lay Down" z ostatniej płyty „20Ten" – w ostrym, rockowym numerze przedstawił się jako gitarzysta. Od tego instrumentu zaczynał jako chłopiec. Gdy już rozpędził funkową lokomotywę, a kilkadziesiąt tysięcy ludzi posłusznie reagowało na każde jego skinienie, mówił przekornie: „To jest gitara, nazywam się Prince i chcę być gwiazdą". Marzenie sprzed lat spełniło się tysiąckrotnie.

Pozostało 82% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"