Reklama

Znużona pantera śpiewa dla siebie

W warszawskim parku Sowińskiego zabrakło neosoulowej magii. Erykah Badu zwodziła i rozczarowała

Aktualizacja: 07.08.2011 22:21 Publikacja: 07.08.2011 18:43

Erykah Badu tym razem oferowała tylko efektowne pozory

Erykah Badu tym razem oferowała tylko efektowne pozory

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

– Kiedy byłam mała, nauczycielka w szkole pytała, kim chcemy być. Dzieci odpowiadały, że będą lekarzami, pilotami samolotów, prawnikami. Ja mówiłam, że chcę być funky! – żartowała Badu w połowie koncertu, gdy jeszcze mieliśmy powody, by jej wierzyć. Wspomnienie z dzieciństwa było obietnicą, że lada moment zacznie się muzyczne szaleństwo.

Od niemal godziny zwodziła nas pysznymi, elektryzującymi fragmentami, po czym serwowała muzykę z pogranicza eksperymentu i hochsztaplerki. Teraz też płomień zabłysł tylko na chwilę. Po szalonej wersji "Appletree", w której funk stopił się z rock'n'rollem, a Badu wyrzucała frazy w zawrotnym tempie, temperatura drastycznie spadła. To był najsłabszy koncert artystki w Polsce. Pozbawiony aury, jaką wytwarzała dotychczas, chaotyczny i nużący.

Był bladym cieniem pierwszego występu wokalistki w Sali Kongresowej, gdzie zaprezentowała się jako mistyczna diwa, czy widowiska na Open'erze, gdy witała różowy świt niepowtarzalnymi wokalizami. Wtedy Erykah Badu emanowała charyzmą, a jej obecność na scenie była tak intensywna, że wystarczała za całe widowisko.

Teraz w warszawskim parku Sowińskiego przez 20 minut słuchaliśmy mdłego wstępu instrumentalistów, wreszcie Badu zjawiła się na scenie w meksykańskim poncho i potężnym kapeluszu. Ale nie przypominała szamanki szykującej muzyczny rytuał – tylko wokalistkę, która dla efektu ukryła się za kostiumem.

Miałam wrażenie, że nas nabiera – imituje dawną siebie, działa według sprawdzonej receptury. Ulotnił się gdzieś magiczny proszek "baduizmu". Ta nazwa, zaczerpnięta z tytułu płyty, była doskonałym określeniem filozofii, którą Badu stworzyła wokół neosoulowych kompozycji. W utworach zredukowanych do pulsu i wokaliz szukała wolności, prawdy o emocjach, osobistej swobody. W sobotę szukała raczej sposobu, by zapełnić czas.

Reklama
Reklama

Za każdym razem, gdy na scenie zaczynało iskrzyć, jak w mocnej, wyrazistej wersji "Healer", Badu skręcała w sobie tylko znanym kierunku i usuwała napięcie. Wracała z tych niezrozumiałych wycieczek na chwilę – w "On & On", "Love of My Life" czy świetnej, swobodnej aranżacji "Certainly". Kilkakrotnie pokazała, że stać ją na wokalny szał. Ale to przebłyski. Czarna pantera chodzi po pustej klatce, od czasu do czasu pokazując kły. Ta zabawa szybko ją nuży, więc kładzie się i zasypia.

Po godzinie z kwadransem Erykah Badu zeszła ze sceny i nie wróciła na bisy.

– Kiedy byłam mała, nauczycielka w szkole pytała, kim chcemy być. Dzieci odpowiadały, że będą lekarzami, pilotami samolotów, prawnikami. Ja mówiłam, że chcę być funky! – żartowała Badu w połowie koncertu, gdy jeszcze mieliśmy powody, by jej wierzyć. Wspomnienie z dzieciństwa było obietnicą, że lada moment zacznie się muzyczne szaleństwo.

Od niemal godziny zwodziła nas pysznymi, elektryzującymi fragmentami, po czym serwowała muzykę z pogranicza eksperymentu i hochsztaplerki. Teraz też płomień zabłysł tylko na chwilę. Po szalonej wersji "Appletree", w której funk stopił się z rock'n'rollem, a Badu wyrzucała frazy w zawrotnym tempie, temperatura drastycznie spadła. To był najsłabszy koncert artystki w Polsce. Pozbawiony aury, jaką wytwarzała dotychczas, chaotyczny i nużący.

Reklama
Kultura
Ekskluzywna sztuka w Hotelu Warszawa i szalone aranżacje
Kultura
„Cesarzowa Piotra”: Kristina Sabaliauskaitė o przemocy i ciele kobiety w Rosji
plakat
Andrzej Pągowski: Trzeba być wielkim miłośnikiem filmu, żeby strzelić sobie tatuaż z plakatem do „Misia”
Patronat Rzeczpospolitej
Warszawa Singera – święto kultury żydowskiej już za chwilę
Kultura
Kultura przełamuje stereotypy i buduje trwałe relacje
Reklama
Reklama