– Kiedy byłam mała, nauczycielka w szkole pytała, kim chcemy być. Dzieci odpowiadały, że będą lekarzami, pilotami samolotów, prawnikami. Ja mówiłam, że chcę być funky! – żartowała Badu w połowie koncertu, gdy jeszcze mieliśmy powody, by jej wierzyć. Wspomnienie z dzieciństwa było obietnicą, że lada moment zacznie się muzyczne szaleństwo.
Od niemal godziny zwodziła nas pysznymi, elektryzującymi fragmentami, po czym serwowała muzykę z pogranicza eksperymentu i hochsztaplerki. Teraz też płomień zabłysł tylko na chwilę. Po szalonej wersji "Appletree", w której funk stopił się z rock'n'rollem, a Badu wyrzucała frazy w zawrotnym tempie, temperatura drastycznie spadła. To był najsłabszy koncert artystki w Polsce. Pozbawiony aury, jaką wytwarzała dotychczas, chaotyczny i nużący.
Był bladym cieniem pierwszego występu wokalistki w Sali Kongresowej, gdzie zaprezentowała się jako mistyczna diwa, czy widowiska na Open'erze, gdy witała różowy świt niepowtarzalnymi wokalizami. Wtedy Erykah Badu emanowała charyzmą, a jej obecność na scenie była tak intensywna, że wystarczała za całe widowisko.
Teraz w warszawskim parku Sowińskiego przez 20 minut słuchaliśmy mdłego wstępu instrumentalistów, wreszcie Badu zjawiła się na scenie w meksykańskim poncho i potężnym kapeluszu. Ale nie przypominała szamanki szykującej muzyczny rytuał – tylko wokalistkę, która dla efektu ukryła się za kostiumem.
Miałam wrażenie, że nas nabiera – imituje dawną siebie, działa według sprawdzonej receptury. Ulotnił się gdzieś magiczny proszek "baduizmu". Ta nazwa, zaczerpnięta z tytułu płyty, była doskonałym określeniem filozofii, którą Badu stworzyła wokół neosoulowych kompozycji. W utworach zredukowanych do pulsu i wokaliz szukała wolności, prawdy o emocjach, osobistej swobody. W sobotę szukała raczej sposobu, by zapełnić czas.