Przez 200 lat arystokratyczny, zamożny świat zachwycał się ich głosami. Moda przyszła w baroku, wraz z uwielbieniem dla teatru i opery, a także przekonaniem, że monarchowie zdołają naśladować Boga w akcie stworzenia, a człowiek zdolny jest wydobywać z siebie anielskie tony. Ciężar tego zadania spoczywał na mężczyznach, bo kobiety w tamtym czasie nie mogły jeszcze występować na scenie. Rozbudzone apetyty na niezwykłe głosy, kazały szukać ciągle dalej i dalej. Poszukiwania talentów prowadzone były w całych Włoszech. Największą sławą cieszyły się szkoły neapolitańskie, które zmieniały się w akademie muzyczne, w których przez 12 lat kształcono kandydatów na śpiewaków. Lekcje odbywały się codziennie od rana do wieczora, podobno przez kilka pierwszych lat uczniowie śpiewali wyłącznie gamy. Rekrutowali się spośród sierot, podrzutków i chłopskich dzieci, z ulgą przekazywanych przez biednych rodziców agentom za niewielką rekompensatę finansową. Podpisywali też umowy, w których zezwalali na wykastrowanie swojego potomka. Szacuje się, że rocznie los ten spotykał tylko w Neapolu cztery tysiące chłopców. Oficjalnie Kościół zakazywał nieludzkiego procederu, lecz nieoficjalnie tolerował go, a kastraci śpiewali w chórze Kaplicy Sykstyńskiej.

Okaleczających zabiegów przy użyciu obcęgów (!) podejmowali się nie tylko cyrulicy, ale i nawet weterynarze. Rany zamykano popiołem albo płynną smołą, a częste krwotoki tamowano kompresem - papką z mąki, oliwy i czerwonego wina. Dla wielu chłopców był to ostatni zabieg w życiu... Ci, którzy przeżyli musieli jeszcze uporać się z pogardą rówieśników i pogodzić ze swoją odmiennością, która miała im towarzyszyć do końca życia. Nie było to proste, skoro w Konserwatorium w Neapolu przebywali w pomieszczeniach z kratami, żeby nie mogli wyskoczyć przez okno. Za to najlepszych czekała wielka przyszłość i pieniądze - mogli zarobić nawet 6 tysięcy talarów rocznie czyli równowartość dzisiejszych 2 mln euro. Tak nagradzano tych, w wykonaniu których pasaże brzmiały ponoć jak muzyka spadających gwiazd i komet. Największym idolem był Farinelli (1705-1782), którego głos obejmował trzy i pół oktawy. Kastraci budzili fascynację nie tylko śpiewem, ale i wyglądem z powodu nieokreślonej seksualności. Kochały się w nich kobiety, kochali się i mężczyźni, Wszyscy obdarowywali drogimi podarunkami, pisali listy miłosne. Nie potrafił im się oprzeć nawet Casanova... Ówcześni fani mieli woskowe figurki swych idoli. Jednak Farinelli zanotował w pamiętniku: „Moją przyjaciółką jest samotność...", bo jego miłość do tancerki nigdy nie miała się spełnić. Małżeństwa były dla takich jak on zakazane. Wrażliwsi popadali w szaleństwo albo depresję.

Zmierzch kastratów nastał wraz z oświeceniem i pojawieniem się na scenach kobiet. Jedynym, którego nagrany głos zachował się do naszych czasów jest Alessandro Moreschi, kastrat śpiewający w chórze Kaplicy Sykstyńskiej (zmarł w 1922 roku). W jego wykonaniu widzowie usłyszą „Ave Maria". Nie będą też narzekać miłośnicy talentu Cecilii Bartoli, która śpiewa w filmie XVIII-wieczne arie pisane dla kastratów.